Wspomnienia starego piłkarza

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Wspomnienia starego piłkarza

Wspomnienia starego piłkarza - wspomnienia Zygmunta Chruścińskiego drukowane na łamach dziennika Echo Krakowa w latach 1946-1947.

Na podstawie Wspomnień Starego Piłkarza również została wydana książka "Pasiaste Serce" w 2015 r. - dodatkowe informacje.

Echo Krakowa cz.1

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
Z dniem dzisiejszym rozpoczynamy drukowanie „Wspomnień starego piłkarza".

Wspomnienia te to barwna snująca się na przestrzeni .kilkunastu lat opowieść, której autorem jest jeden z piłkarzy ówczesnej drużyny Cracovii Z. Chruściński.
Wraz z autorem zapraszamy czytelników do odbycia pięknej podróży. Odwiedzimy wszystkie niemal kraje Europy z gorącą Hiszpanią daleką Turcją. Przypomnimy sobie postacie doskonałych naszych piłkarzy: Synowca, Gintla, Kałuży, Sperlinga. Będziemy świadkami wspomnień, największych triumfów i jakżeż głęboko przeżywanych wtedy goryczy porażek.
Uwaga czytelnicy, cofamy się myślą wstecz.
Redakcja.


Nie chciałbym, aby wspomnienia, które po 25 latach czynnej pracy w sporcie opisuję, były fałszywie zrozumiane i źle interpretowane przez ludzi niewiele albo zupełnie się sportem nieinteresujących.
Wspomnienia moje pisane są dla sportowców, w szczególności dla tych, którzy interesują się piłką nożną, za cel zaś naczelny moją przedstawienie sportu względnie pisarstwa z jak najpiękniejszej strony.
Nie samo bowiem, jak to niejeden nazywa, „kopanie", daje pełne uczucie zadowolenia jak również nie same zwycięstwa czy osiągane mistrzostwa.
Inna rzecz jest jeszcze w sporcie miłą i piękną rzeczą tą to szlachetność w walce przywiązanie do klubu, koleżeństwo czy głęboka przyjaźń.
W wspomnieniach moich znajdą za¬równo młodzi adepci sportu piłkarskiego jak i starzy kibice wiele miłych momentów — opisy przeżyć popularnych dawniej piłkarzy; obecnie zaś poważnych i szanowanych obywateli.
Wspomnienia me nie są żadnym artykułem polemicznym ni utworem literackim, ot zwykle wspomnienia z minionych pięknych dni w sporcie
I.
SZCZENIĘCE LATA
Zawsze pociągała mnie piłka nożna, — już jako młody 8-letni chłopak kopałem po podwórku — naprzód szmaciankę a później tenisówkę w klubie do którego należało aż... 4 chłopaków, a którego prezesem byłem ja z tej racji, że... właśnie byłem właścicielem piłki tenisowej. Po odrobieniu lekcyj szkolnych zbieraliśmy się wspólnie i graliśmy „mecza” na trotuarze wyłożonym płytami betonowymi, na których piłka chodziła jak po stole.
Jak już wspomniałem, było nas 4-ch dwóch bramkarzy i dwóch napastników.
Dwie drużyny, — mecze nasze trwały od 1—2 godzin i często rodzice siłą ściągali nas do domów.
Oczywiście nie obeszło się bez „lania”, że istnieje jeszcze inny sport darły się nie tylko buciki ale i nasze szkolne ubranka oraz jańczochy.
Trudno nam było jednak wytłumaczyć, ze istnieje jeszcze inny sposób zabawy. — Piłka ciągnęła jak nar¬kotyk, będąc silniejszą ponad wszystko. Toteż „lanie” od rodziców zbieraliśmy dość często.
Później wciągnięto mnie do „prawdziwego klubu” Był nim CKS (Czarnowiejski Klub Sportowy), w dzielnicy, w której mieszkałem, a którego boisko zajmowało teren, na którym obecnie wznosi się Akademia Górnicza.
Było to przed pierwszą wojną światową. Klub nasz grywał z Cracovią i RKS-em uzyskując wcale niezłe wyniki.
Aczkolwiek pragnąłem wybić się na czoło dobrych piłkarzy, nie zawsze mi się to udawało gdyż tacy jak Nędziński, Marian Hadomeni Antoni, Jaśko, Schlank, Jacek i inni byli dużo lepsi.
Mieli własne buty foolbolowe, a ja grywałem w swoich i znowu... w do¬mu zbierałem „lanie", gdyż jeśli nie brakowało w nich całej podeszwy, to zawsze były tak zabłocone, że długo je trzeba było czyścić i myć.
Czyścić buciki do „glanzu" po meczu przed pójściem do domu nauczył mnie mój kuzyn ówczesny student 8-ej gimnazjalnej obecnie „inż. arch. Adaś Ślęzak". Miał on wyborny scyzoryk, którym misternie zdrapywał błoto, przy czym dalsze o czy szczeniło wilgo¬tną szmatką było już tylko kwestią czasu.
Ma się rozumieć, na oderwanie podeszwy nie było ratunku. Tu tylko pomogło.. „lanie" — ale na krótki czas. Po paru dniach grało się znowu.
W BARWACH CRACOVII
Pierwsza wojna światowa przerwała moje zapędy footbalowe na długo, bo aż na 8 lat, po których zapisałem się do Cracovii.
Było to w r. 1919 na wiosnę: — wraz ze mną zapisało się 16 moich kolegów, z których wielu po kilkuletniej grze odpadło z szeregu czynnych piłkarzy a ja „zatruty” zostałem jej wiemy do końca przez pełnych lat 16;
I z tych 16 lat w Cracovii mam najpiękniejsze wspomnienia.
Częstokroć gdy wspominam nasze wspólne wyjazdy poza Kraków czy dalej poza granice Polski, gdy widzę jak dziś miłe twarze współkolegów, gdy wspominam ich żarty niewinne a jednak dowcipne, — nasze wspólne śpiewy w wagonach kolejowych czy kabinach statków wszystkich nieomal mórz Europy, — te nasze radości z od¬niesionych zwycięstw i te tak „straszne” wówczas porażki. tak poważnie przez nas branie do serca, — wówczas zdaje mi się, że jestem młodszy o dwadzieścia parę lat, zdaje mi się, że znów biegnę na boisku i będę grał... jak dawniej.
W PIERWSZEJ DRUŻYNIE
Niechętnie żegna się piłkarz na zawsze z boiskiem. Zwłaszcza wówczas, gdy jest znaną sława piłkarską.
Znam takich wielu, bo i ja aczkolwiek sławą nigdy nie byłem, z nie¬chęcią odstąpiłem miejsce młodszemu — naturalnie z racji wieku lepszemu.
Ale to są zwykle losu koleje, starsi muszą ustąpić miejsca młodszym, — specjalnie zaś wyraźnie wy¬stępuje to zjawisko właśnie w sporcie. Wówczas kiedy wstąpiłem do Cracovii byłem jednym z młodszych, lecz kandydatów do ustąpienia nie było. Wtedy w Cracovii byli jeszcze prawie wszyscy młodzi, a ja jako jeden z całej masy młodszych plątałem się w siódmej drużynie, którą stanowili wszyscy zapisani razem ze mną.

Ja ponoć wybijałem się ponad resztę i szybko awansowałem do 4-tej drużyny, a gdy na jakimś meczu z re-zerwą Cracovii wykazałem talent piłkarski, ówczesny kierownik sekcji dr. Lustgarten przeniósł mję na stałe do rezerwy.
Źródło: Echo Krakowa cz.1 nr 250 z 19 listopada 1946


Echo Krakowa cz.2

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
WSZYSCY KOLEGAMI

Różnicy jednak pomiędzy młodszym piłkarzem a jego kolegą z pierwszej drużyny nie uznawano w Cracovii. Wszyscy byli kolegami, nikt się nie wywyższał i nie traktował swych młodszych kolegów źle, — przeciwnie zachęcano do bliższego współżycia z sobą.
Pamiętam gdy jako rezerwowy zostałem wstawiony do I drużyny. Miałem wtedy ogromny respekt i szacunek dla mych wielkich kolegów. Do każdego zwracałem się per „pan".
Tu jednak spotkała mię niespodzianka, z miejsca wytłumaczono mi, że w drużynie „Cracovii" nie ma panów, że wszyscy są kolegami i do wszystkich należy mówić „ty", — ośmieliło mię to wybitnie.
Gdy zaś po jakimś meczu urządziła sekcja piłki nożnej wspólny podwieczorek z kawą i ciastkami na boisku przed trybunami, na którym znaleźli się wszyscy członkowie sekcji od najstarszych do najmłodszych. — więzy moje z Cracovią, które pierwotnie nie były zbyt silne wzmocniły się stokrotnie.
Do chwilowego zniechęcenia przy¬czynił się ówczesny szatny Cracovii, kochamy Antek Zaczyński, — wyrocznia w kwestii kostiumów i bucików. On decydował komu dać najlepsze buty i komu cały kostium.
Tak — cały — bo wówczas Cracovia choć grała najlepiej w Polsce miała najbardziej podarte kostiumy... angielskie ze specjalnej flaneli, które przywiózł specjalnie dla Cracovii jeden z jej założycieli — Calder.
Ten właśnie Antek Zaczyński nie chciał mi pewnego razu wydać na trening kostiumu uważając mnie jeszcze za „pętaka".
Będąc wtedy za dumny by prosić go o to ,,obraziłem się" i na treningi nie chodziłem Dopiero interwencja Lustgartena złagodziła wszystko i już regularnie dostawałem na trening buty i kostium będąc traktowany na równi z Jasiem Reymanem ulubieńcem wszystkich, za jego wspaniałe zalety charakteru no i umiejętności piłkarskie.
PIERWSZY WYJAZD
Nie grałem jeszcze stale w pierwszej drużynie, a mimo to wyjechałem już w r. 1919 w listopadzie do Wie¬dnia jako rezerwowy. Cracovia grała wówczas z Admirą przegrywając 3:4, WAF 4:4. Wynik ten ze względu na doskonałą lokatę obu wiedeńskich drużyn był dla nas wybitnie zaszczytny.
Wówczas już poznałem ową radość wyjazdu za granicę, — zespól nasz tworzył bowiem wybitnie zgraną paczkę — nieomal rodzinę. Nie tylko zawodnicy, lecz i kierownik ekspedycji czy prezes klubu brali udział w żartach w opowiadaniach i nabieraniach — naiwnych młodzików, jednym z których in. to byłem i ja.
W czasie tego wyjazdu grał u nas w drużynie prawoskrzydłowy Wisły Danz Franciszek, który był jednym z wesołków a który tak doskonale pasował do pozostałego zespołu żartownisiów w skład którego wchodzili Gintel, Styczeń, Munio Szperling i Mietek Wiśniewski. Denza nazywano wówczas (nie wiem dlaczego) „aqatafana" nie wiadomo zresztą czy dla jego małego wzrostu czy też dla kolosalnego apetytu jaki wykazywał.
Nie umiał on wiele po niemiecku a gdy w czasie rozmowy w szatni przed meczem z Admirą jego przeciwnik lewy pomocnik Admiry zagadnął go po niemiecku:
„Nie jesteś o wiele wyższy ode mnie kolego."
„Agatafana" odpowiedział Danz.
„Nie rozumiem po polsku" odrzekł pomocnik Admiry.
Śmiech jaki wówczas rozległ się w szatni zdumiał nie tylko zawodników Admiry, — słowa, którego użył Danz, — nie rozumiał go również sam Danz.
Zaciekawionym wiedeńczykom wyjaśnił Gintel, że Danz jest nowym nabytkiem... z Konstantynopola.
WYJEŻDŻAMY NA GÓRNY ŚLĄSK
W jesieni roku następnego pierwsza drużyna Cracovii wyjechała na dwa tygodnie na Górny Śląsk w celach propagandowych.
Był to okres plebiscytu. — przed nami bawiła już na Śląsku warszaw¬ska Polonia i o ile się nie mylę - Pogoń lwowska.
Z drużyną prócz kierownika, którym był dr Lustgarten wybrał się również sędzia piłkarski Seidner — oczywista. ze z miejsca stał on się celem naszych ataków i żartów.
Przeszedł przede wszystkim t. zw. „chrzest bojowy" a że za wyjątkiem Kałuży, który był dość słaby fizycznie reszta była zdrowa i silna odczuł to bardzo dotkliwie na tylnej części spodni ów sędzia.
Ja jako już „stary" bojowiec, który swój chrzest zagraniczny przeszedł na wyjeździe do Wiednia, — brałem też udział w dawaniu klapsów biednemu Seidnerowi.
O! gdybym wówczas wiedział, że tenże sam Seidner usunie mnie z boi¬ska w rok później na jakimś tam meczu. — razy moje byłyby stokroć silniejsze.
Na Górnym Śląsku graliśmy 8—10 meczów. Oczywiście wygraliśmy. Wszędzie przyjmowano nas serdecznie, podziwiając styl i sposób gry. Najbardziej podobała się słynna podówczas już trójka ataku: Kogut— Kałuża—Kotapka, która dosłownie ro¬biła z Ślązakami co chciała. — oraz stary (wcale nie był story tylko łysy) Synowiec w pomocy.
Główną kwaterę zaciągnęła Cracovia w Mysłowicach skąd wyjeżdżaliśmy na każdy mecz.
Graliśmy na całym Śląsku - Katowicach, w Chorzowie, w Król. Hucie, Mysłowicach, Zabrzu itd.
W tym czasie cały Śląsk „okupowany był" przez aliantów, a tylko służbę porządkową pełniła policja niemiecka. Na złość jej gdziekolwiek- żeśmy się znaleźli śpiewaliśmy modną podówczas francuską piosenkę „Madelon" co doprowadzało policję niemiecką do wściekłości, wywołując równocześnie dużą radość wśród żołnierzy francuskich, którzy z uwagą przysłuchiwali się swej piosence, — śpiewanej w obcym dla nich języku.
Najparadniejszym był wtedy Mietek Wiśniewski, który regularnie przekręcał słowo „Madelon" na „medalion” spóźniając się równocześnie z ostatnim słowem strofki.

Wskutek tego też otrzymał na przezwisko „medalion", które przyczepiło się do niego przez cały czas pobytu na Śląsku pozostając nawet jeszcze potem w Krakowie.
Źródło: Echo Krakowa cz.2 nr 251 z 20 listopada 1946


Echo Krakowa cz.3

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
III

ŁYŻKA BROMU PRZED MECZEM
Na Śląsku byliśmy świadkami ciekawego sposobu sędziowania.
Arbiter prowadzący zawody ubrany był zwykle w długie spacerowe spodnie. — sędziował co prawda bez marynarki i kamizelki — ale za to spodnie obowiązkowo miał na szelkach, na głowie zaś cyklistówkę.
Oprócz sędziów liniowych miał jeszcze do pomocy dwóch sędziów przy każdej bramce z chorągiewkami w ręku. Bramkę uznawano wtedy, gdy obaj sędziowie równocześnie machnęli chorągiewkami dając znak, że piłka przeszła przez linię bramkową.
Gdy zaś główny sędzia miał jeszcze wątpliwości co do zdobytej bram¬ki, następowały długie narady i konferencje z wyżej wymienionymi sędziami liniowymi czy goła uznać, czy nie.
Nie uznano nam wtedy wielu prawidłowo strzelonych bramek, — nie zależało nam jednak na tym, gdyż strzelaliśmy ich wiele, — po 3, 10 a nawet 15.
W jednym tylko wypadku w meczu z najsilniejszym przeciwnikiem uzyskaliśmy słaby stosunek bramkowy 3:0.
W nagrodę mych występów na Śląsku na wiosnę roku przyszłego wstawiono mnie na prawe skrzydło w meczu przeciwko śląskiemu zespołowi Słupna.
Trenerem naszym był Węgier Imre Poszoney z MTK. Był bez wątpienia jednym z najlepszych trenerów jakich miała Cracovia. Potrafił on nie tylko uczyć grać w piłkę ale równocześnie rozumiał doskonale psychikę każdego z zawodników i stosownie do niej postępował z nim. Tenże Poszoney wiedząc, iż jestem zbyt nerwowy w grze (jak każdy debiutant) dawał mi przed każdym spotkaniem łyżkę bromu do zażycia. Dziś z odległości 25 lat potrafię zrozumieć czym są nerw w grze i jak doskonało potrafi uspokoić je zażyta łyżeczka bromu.
POCHWAŁA KAŁUŻY
Przed meczem ze Słupnem zażyłem brom.
Jak grałem dziś już dokładnie nie pamiętam. Zdają sobie tylko dokładnie sprawę jakim doskonałym dyrygentem i to nie tylko ataku ale całej jedenastki był śp. Kałuża.
Kierował on grą całej drużyny nie zapominając o pomocy i obronie mimo, iż nie było to przecież jego za-daniem jako kierownika ataku Pamiętam. — gdy grając na prawym skrzydle otrzymałem piłkę od pomocnika i po minięciu przeciwni¬ka nie mając nikogo przed sobą będąc jednak jeszcze dość daleko od pola karnego usłyszałem doradczy głos Kałuży.
„Prowadź, — prowadź! Jeszcze, jeszcze, no teraz centruj".
Byłem wtedy na wysokości pola karnego, oddałem centrę, którą Kogut wziął na kapę i grzmotnął wysoko ponad bramkę.
Po spiorunowaniu wzrokiem Koguta, który milczkiem uciekał do tyłu — Kałuża podciągnąwszy nerwowym ruchem spodenki, spojrzał na mnie. „Dobrze było" — rzucił krótko.
Tylko tyle słyszałem, gdyż Kałuża oszczędny był w pochwałach, i raczej lubił wszystkich krytykować na boisku, zwłaszcza gdy nie wykorzystywano jego doskonale wypracowanych pozycyj strzałowych.
Raz tylko mnie pochwalił, mało tego ucałował serdecznie.
Było to w r. 1921 na finałowym meczu o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią, a Cracovią wygranym przez nas 2:1.
Graliśmy w pełnym składzie, przyczym ja zastępowałem Koguta na lewym łączniku.
Przy stanie 1:1 na 10 minut przed końcem zawodów Kałuża dostał piłkę, ściągnął na siebie trzech graczy Polonii i głośno krzyknął: „Chruściel"!
Wiedziałem co to znaczy — nie oglądać się na nic ani na nikogo, tylko pędzić na wolne pole pomiędzy obrońców. — Tak też zrobiłem. W chwili, kiedy Kałuża idealnie wypuścił piłkę między obu beków dbając równoczesne o to abym nie był na spalonym, — Marczewski obrońca Polonii poszedł na mnie chcąc mnie ciałem odtrącić od piłki.
Przygotowany jednak byłem na to, Marczewski odpadł jak od gumy, ja zaś podprowadziłem piłkę jeszcze o krok i z odległości 12 m strzeliłem dołem koło słupka.
Świetna parada Janka Lotha była o sekundę spóźniona. Piłka trzepotała w siatce.
I wtedy Kałuża pochwycił mnie powracającego od bramki i serdecznie ucałował.
KAŁUŻA
Wycierpiałem się przy nim niemało na boisku, ale to, czego nauczyłem się od tego arcymistrza sztuki piłkarskiej, na długo pozostało w mej pamięci.
W swej świetnej formie, był on właściwie dość przykry dla swych współzawodników, specjalnie dla łączników i pomocników, a zwłaszcza środkowego. Kałużę denerwowało wybitnie, gdy środek pomocy za dużo dryblował, nie podając mu piłki od razu.
Takim był Kałuża, — lecz gdy brakło go na boisku, drużyna traciła pewność siebie.
Czasem, gdy Kałuża był słaby względnie czuł się niedobrze, cała drużyna prosiła go przynajmniej o obecność na boisku.
Kałuża nie musiał grać, wydawało nam się, że wystarczy jego obecność i kierowanie naszą grą.
Pamiętna była wtedy piosenka. którą Cracovia śpiewała na każdym komersie, czy też wyjeździe: pierwsza jej zwrotka zaczynała się od następujących słów:
,,Ta Cracovia, cym bum bum -
doskonale gra
Nie dziwota, cym bum, bum –

bo Kałużę ma... itd.”
Źródło: Echo Krakowa cz.3 nr 252 z 21 listopada 1946


Echo Krakowa cz.4

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
IV

BOLEK KOTAPKA
Świetnym wykonawca pomysłów Kałuży na boisku był Bolek Kotapka, niezapomniany prą wy łącznik Cracovii.
Nienadzwyczajnej budowy, w wiarę szybki, o silnym, plasowanym strzale, był doskonałym technikiem, świetnie się orientującym i ustawiającym.
Był on zawsze tam, gdzie była potrzeba. Specjalnie zaś polował na t. zw. „odbitki" od bramkarza.
Z tych włośnie sytuacji zdobył on wielką ilość bramek. — pilny na treningu, zawsze pracował nad poprawą swej formy.
Pamiętam, gdy w okresie jego słabszej nieco formy, kierownictwo Cracovii wstawiło mnie na prawego łącznika, obok Kałuży i Koguta. Kotapce, w tym czasie schodził paznokieć na dużym palcu prawej nogi tak, że o jego grze chwilowo nie było mowy.
Chłopak nie mógł sobie miejsca znaleźć, — gdy zaś do skutku doszedł wyjazd do Budapesztu, do tamtejszego MTK i FTC. Bolek oświadczył kierownictwu, że jest zdrów, że paznokieć już zszedł, no i ze może jechać.
Mecz z FTC przegraliśmy w za¬szczytnym stosunku 0:1, przy czym Popiel błysnął nadzwyczajną formą. Kałuża zaś grał również koncertowo. Na mecz z MTK wstawiono Kotapkę na łącznika.
Trzeba było widzieć jego grą, — wspaniale!
Był poza Kałużą najlepszym na boisku. Dwa razy słabszy fizycznie od każdego gracza węgierskiego, nie pozwalał sobie odebrać piłki, a strzelał nie gorzej od reszty napastników.
Ale trzeba było widzieć po meczu but Kotapki... — but pełen krwi, z bolącego palca, który wyglądał, jak posiekany nożem. Cóż się więc stało?
Kotapka. chcąc za wszelką ceną grać z Węgrami, spreparował sobie w Krakowie jeszcze, specjalną ochronę z blachy miedzianej i założył ją przed meczem na chory palec, podkładając trochę waty.
W czasie meczu wata zsunęła się, i blacha rozraniła goły palec do krwi.
Takim byt Bolek Kotapka, jeden z ówczesnych piłkarzy Cracovii.
Wesoły był ten chłopak! — stalą uśmiechnięty i zadowolony, na żart odpowiadał żartem, na kpiny — dowcipem.
Najlepszy kolega-towarzysz.
Oddał by duszą za Cracovię— jej przegrana była największym jego zmartwieniem — Kałuża choć często żartował z niego, kochał go jak brata. Jednym z najładniejszych jego meczów było spotkanie z Union Żiżkov w Pradze. W meczu tym Kotapka zdobył wspaniałą bramkę, przy czym czeski bramkarz Kaliba, gratulując mu po ukończonych zawodach, nie mógł po prostu wyjść z podziwu, skąd w takim chucherku jak Bolek, znalazło się dość siły, do strzelenia takiej bomby.
ROZTARGNIONY TADZIO
Kotapka nie odznaczał się zbyt wielką szybkością. — też na ten temat często dochodziło do docinków pod jego adresem.
Celował w tym Tadzio Synowiec, zwany popularnie „Żyłą".
Drwinki jego (utrzymane zresztą w najlepszym tonie) mocno denerwowały Bolka.
Tadzio twierdził że Kotapka może dogonić swój strzał, ponieważ jest tak slaby (oczywiście strzał nie Kotapka).
Bolek odcinał się jak mógł, nie mogąc sobie zaś dać rady, chwycił się ostatecznego środka i w milczeniu patrzył na przekręcone do środka nogi Synowca.
Tadzio, gdy to spostrzegł przestępował natychmiast. — to była jego najsłabsza strona. — to trochę do środ¬ka, znające tendencje stopy. Również Tadzio był obiektem częstych żartów, — jako były profesor gimnazjalny, słynął ze swego roztargnienia, jak również najczystszej uczciwości.
Było to na meczu ze Slavią w Pradze.
Graliśmy wczesną wiosną, prawie bez treningu. — i oczywiście Slavia prowadziła 2:0.
Arbiter, prowadzamy zawody nie grzeszył poza tym bynajmniej bezstronnością.
Gdy w pewnym momencie środkowy napastnik Slavii, Vaniek znalazł się pod nasza bramką, zabiegł mu drogo nasz środkowy pomocnik Staszek Cikowski i wyciągniętą nogą zdążył odbić piłkę w stronę bramkarza.
Zetknięcie to sprytnie wykorzystał Vaniek i założywszy sobie nogę na nogę, przewrócił się na polu karnym, symulując faul.
Oczywista sędzia odgwizdał rzut karny.
Cikowski, który w tym czasie kończył medycynę zwraca się do Synowca jako kapitan drużyny i rzece:
— „Tadziu, daję ci akademickie słowo honoru , że nie podłożyłem mu nogi! — Idź do sędziego i zaprotestuj".
Tadzio,wierząc w pierwszej chwili Cikowskiemu na ślepo pędzi w stronę sędziego— po chwili jednak wraca do Cikowskieqo i rzuca w jego stronę pytanie:
— ..Stasiu... ale czy ja tak mogę z czystym sumieniem..?"
Staszek popatrzył na niego zdumiony, — wreszcie machnął ręka i odszedł.
Po meczu w szatni, koledzy pokpiwali z „Żyły”, że przecież akademikowi dającemu słowo honoru, nie można nie wierzyć.
Tadzio często bywał w takiej rozterce duchowej.
Powody do niej dawali często sędziowie, równocześnie wiele kłopotów miał z własnymi zawodnikami.
Oczywiście nie ze wszystkimi.

Powodem częstych zmartwień kapitana drużyny był lewy łącznik Cracovii Kogut.
Źródło: Echo Krakowa cz.4 nr 253 z 22 listopada 1946


Echo Krakowa cz.5

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
V

SYNOWIEC. ZAWODNIK i DZIAŁACZ SPORTOWY
Kogut był wówczas porucznikiem WP. — pamiętam było to na jednym meczu w Bielsku z tamtejszą drużyną.
Kogut grał niepotrzebnie ostro faulując przeciwników.
Oburzyło to Gintla, który zwrócił się do Synowca z żądaniem:
— Tadek, psiakrew, uspokój Kogu¬ta albo usuń go z boiska!
Tadkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać Zerwał się z miejsca — pędzi oburzony do Koguta.. i słowa zamarły mu na ustach.
Oto Kogut spodziewając się burzy, wypiął swą „bohaterska” pierś do przodu, czekał na Tadka jak gdyby chcąc powiedzieć:
„Zbliż się spróbuj tylko"!
Tadek Synowiec widząc to machnął zrezygnowanie ręką i oddalił się.
Tenże jednak Synowiec umiał być energiczny, gdy szło o sprawy Cracovii na forum KOZPN czy PZPN.
Był on bowiem nie tylko zawodnikiem, ale równocześnie działaczem sportowym i dziennikarzem.
W PARYŻU
Cracovia była jedynym klubem Pol¬ski, który w tym okresie wyjeżdżał poza granice Rzeczypospolitej. — i równocześnie pierwszą drużyną polską, która została zaproszoną do Pa¬ryża, na urządzany tam z okazji jubileuszu klubu paryskiego „Red Ster", turniej piłkarski. W turnieju tym prócz Cracovii.wzięły udział drużyny „Servette" z Genewy i wicemistrz Francji — „Racing Club de Paris".
Z mistrzem Szwajcarii zremisowaliśmy 1:1 — zaś z „Red Starem" przegraliśmy 3:5, co dla nas było wynikiem bardzo zaszczytnym, zważywszy, że gospodarze grali bardzo ostro i bramkarza naszego Popiela dwukrotnie wepchnięto z piłką do bramki.
BRAMKARZ NIE JEST ŚWIĘTOŚCIĄ
W Paryżu nie obchodzono się z bramkarzami zbyt łagodnie (tak jak to się u nas dzieje). — Napastnicy szli na bramkarza tak silnie i ostro, że ten częstokroć wołał wyrzucić piłkę na korner aniżeli wdawać się z nimi w pojedynek.
Zapytany przez naszego Popiela sędzia prowadzący tern zawody — dlaczego pozwala na atakowanie bramkarza, narażając go na kopnięcia w ręce, — odrzekł
— Jeśli napastnik, który gra nogami, może być atakowany przez przeciwnika, trzymającego piłkę przy nodze, — to dlaczego nie może być atakowany bramkarz, trzymający piłkę w rękach.
— Pan ma nie tylko nogi do gry, ale jeszcze i ręce. Trzeba prędko po¬zbywać się piłki, a wtedy nie będzie atakowany.
Słusznie! To tylko u nas w Polsce, sędziowie zaprowadzili ten nigdzie nie spotykany zwyczaj, że bramkarz jest nietykalny.
Bramkarz u nas może rzucić się na piłkę i leżeć dość długo na zie¬mi — a tknąć go nie wolno.
Jeśli znajdzie się śmiałek, który by próbował wydobyć spod niego piłkę, — miałby się spyszna.
Nie tylko sędzia odgwiżdże faul, lecz i publiczność wygwiżdże go.
Ja należałem do napastników, którzy obrzydzali życie bramkarzom nie pozwolili pieścić piłki w objęciach.
Nie mało bramkarzy wpadło do bramki wraz z piłką, wepchniętych przeze mnie - zwłaszcza gdy wróciliśmy z Hiszpanii.
8 CZY 8O CENTYMETRÓW
Będąc w Paryżu, oprowadzani byliśmy przez sekretarza Towarzystwa Polsko-Francuskiego, Polaka, przebywającego stale w tym mieście. Pokazywał on nam wszystkie cuda Paryża, m. in. wieżę Eiffla, na której byliśmy wszyscy. Tłumaczył objaśniał i pokazywał nam rzeczy godne widzenia, jak również charakterystyczne cechy pewnych zjawisk, — w konkretnym wypadku wieży Eiffla, jej konstrukcji, roku powstania itp. Nd wieży, jak wspomniałem już, byliśmy wszyscy, między innymi i nasz lewy łącznik, zawsze czupurny i zadzierżysty, — zawsze lepiej wiedzący wszystko od innych.
Oprowadzający nas sekretarz wyjaśnił nam, po zejściu z wieży, że ma one w najwyższym swym punkcie 8 centymetrów odchylenia, co jest rzeczą, przy jej wysokości, zupełnie zrozumiałą.
Słysząc te słowa, nasz lewy łącznik rzecze z emfazą:
. „Nie proszę pana., ja wiem na pewno, że ona ma 80 centymetrów odchylenia".
Skonsternowani i zażenowani, zaczęliśmy z.lekka pokaszliwać chcąc jakoś zatuszować niewłaściwe odezwa¬nie się naszego gracza.
Sytuacje rozstrzygnął Ludwik Gintel nachyliwszy się do ucha i szepnąwszy mu kilka soczystych słów.
Kogut odskoczył jak oparzony i długo jeszcze krzywo patrzył na Gintla — cała zaś nasza paczka w drodze powrotnej, bezlitośnie nabierała Koguta, wymawiając mu przy każdej nadarzającej się sposobności. owe nieszczęsne 80 cm.
MASZ MARKĘ, ZNAJ PANA...
Wszystko to jednak działo się w sposób żartobliwy, a równocześnie miły i pozbawiony złośliwości.
Dużą uciechę mieli nasi „nabieracze" na przyjęciu u ambasadora Polski.
Do stołu podano, między innymi raki. Przy każdym zaś biesiadniku po¬stawiono w kryształowych naczyniach wodę, do obmycia palców. Nasz lewy łącznik zaciekawiony stojącym obok naczyniem, zwrócił się z zapylaniem do siedzącego obok Gintla szeptem:
„Ludwik, na co ta woda?"
..Do picia, na cóż by była — pada odpowiedź Gintla.
Nasz napastnik, który prawdopodobnie był w danej chwili spragniony, chwycił za naczynie i wychylił wodę do dna.
Stłumiony śmiech i ironiczne spojrzenia kolegów wyjaśniły mu popełniona gafę.
Zarumieniony ze wstydu, nie mając nic innego do zrobienia. zaczął ze złością zajadać dale.
Swój zły humor chciał Kogut wyładować przynajmniej na lokaju.
Przy opuszczaniu apartamentów ambasady przy podawaniu nam płaszczy. każdy z nas położył bodaj franka na tacy, leżącej na stoliku.
Kogut, wyciągnąwszy z kieszeni będący wówczas u nas w obiegu banknot jednomarkowy rzekł po polsku do lokaja:
„Mesz sługo znaj pana"
Dziękuję bardzo za hojny datek odrzekł lokaj, który oczywiście także był Polakiem o czym Kogut niestety nie wiedział — posłyszawszy zaś jego odpowiedź zbiegł szybko na dół po schodach jeszcze bardziej speszony niż dotychczas.

Miał wyraźnego pecha w tym dniu.
Źródło: Echo Krakowa cz.5 nr 253 z 23 listopada 1946


Echo Krakowa cz.6

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
VI

„ZULU" — KAFER".
Większego pecha od Koguta, miał jednak nasz prawy pomocnik Styczeń, — popularnie zwany „Zulu-Kafer", za jego niezwykłe podobieństwo do mieszkańców południowo-zachodniej Afryki.
Zwykła gładko wygolony (golił również i głowę) z lekko wysuniętą w przód szczęką i szerokim uśmiechem odsłaniającym niezwykle białe, duże uzębienie, był rzeczywiście podobny nieco do czarnych obywateli z nad Limpopo.
Tak się złożyło, że pobyt nasz w Paryżu przeciągnął się do pierwszego stycznia, w którym to dniu graliśmy nasz ostatni mecz.
W przeddzień meczu, t. j. w Sylwestra zaproszeni zostaliśmy przez gospodarzy do modnego wówczas kabaretu nocnego „Folies Bergeras”. Styczeń który w czasie programu, gdzieś nam się zawieruszył, został „odkryty" w zacisznej loży w towarzystwie jakiejś uroczej ciemnowłosej „mademotselle".
Gdy po skończonym programie zabieraliśmy się do opuszczenia lokalu, podszedł do nas Zulu, a raczej do doktora Lustgartena prosząc go o po¬życzenie kilkuset franków na... wpłacenie rachunku.
Cóż się stało?
Oto owa urocza towarzyszka naciągnąwszy biednego Zula na dwie flaszki szampana — zniknęła po jego wypiciu jak kamfora.
Biedny Zulu zaś spodziewał się miłego flirtu.
Klnąc w duchu Francuzeczkę (która jak się potem okazało była emigrantką z Brodów) — powrócił Zulu do hotelu, narzekając, że właśnie w dniu 1-go stycznia tak nabrano Stycznia.
Złość swa wyładował na Kogucie, przypominając mu wieżę Eiffla i wodę przy rakach, ten zaś prześladował go znowu „francuską rodaczką". Podróż do Krakowa upłynęła nie tylko miło, ale wprost wesoło i niespodziewanie szybko.
W DANII I SZWECJI
Do jednego z najmilszych wyjazdów za granicę, należał bezsprzecznie wyjazd do Danii i Szwecji.
Dojście do skutku tego wyjazdu zawdzięczamy zarządowi klubu, który w ten sposób chciał nas wynagrodzić za zdobycie tytułu mistrza Polski. W Danii graliśmy dwa merze, w portowym mieście Aarchus, położonym w północno-wschodniej Danii.
Miasteczko, jak wszystkie zresztą miasta duńskie, czyściutkie o wielkich placach i szerokich ulicach.
Spotkaliśmy tam wielu naszych rodaków.
DUŃSKA UCZCIWOŚĆ
W tejże Danii, zetknęliśmy się po raz pierwszy z wrodzoną w tym kraju uczciwością i poszanowaniem cudzej własności Z okien hotelu, które wychodziły na szeroki plac, mogliśmy obserwować zajeżdżające przed wspaniały kościół otwarte limuzyny, w których pasażerowie zostawiali swe wierzch¬nie okrycia, torebki, lisy przed wej¬ściem do kościoła.
Zaciekawieni, obserwowaliśmy z okien, co się też z tymi pozostawionymi rzeczami w aucie stanie?
Stała się rzecz dziwna dla nas.
Nikt, ale to dosłownie nikt nie spojrzał nawet na te przedmioty przechodząc obojętnie obok.
Od kilkuset lat, jak nam opowiadano, cudza własność jest w Danii rzeczą świętą. Nie dlatego, że przed wiekami za kradzież karano ucięciem prawej dłoni, lecz dlatego, że każdy Duńczyk jest z natury uczciwy.
To samo zresztą jest w Szwecji.
W Aarchus spotkaliśmy się również z zupełnie inną kuchnią.
Na śniadanie podawano nam na pierwsze surowe mleko w dużej ilości, masło z chlebem duńskim, specjalnie pieczonym, przypominającym żydowską macę, sery i na zakończenie... kompot z jabłek .
Można sobie wyobrazić, jak takie „urozmaicone śniadanie" podziałało na niektóre słabsze żołądki naszych zawodników.
Pierwszy też mecz przegraliśmy w stosunku 2:4, gdyż prawie połowa naszych zawodników cierpiała na bóle żołądka.
Postanowiliśmy (oczywiście kierownictwo nie my) nie jeść na drugi dzień nic do meczu, jak tylko herbatę i sucharki.
Tak się też stało, przyznać zaś trzeba, że wyszło nam to tylko na dobre.
MUSIMY WYGRAĆ!
Na stadion, na którym miał się odbyć mecz, jechałem taksówką z Jasiem Reymanem.
Obaj patrzyliśmy na taksometr, który wskazywał w tym czasie coś dwie korony z drobnymi.
Powiedzieliśmy sobie wówczas, że o ile taksówka dojedzie do stadionu, a taksometr nie wybije trzech koron — wygramy.
O ile zaś wybije bodaj trzy korony — mecz przegramy.
Do stadionu nie było zbyt daleko, ale dziesięcio-ӧrówki wyskakiwały co pewien czas.
Nie widzieliśmy jeszcze bram stadionu, a taksometr wybił dwa osiemdziesiąt, nie długo zaś potem dwa dziewięćdziesiąt. Struchleliśmy! — W tym momencie jednak, auto skręciło w boczną uliczkę i oczom naszym ukazał się stadion za chwalę zaś taksówka stanęła u je¬go wejścia.
Łomocące nasze dwa serca uspokoiły się i pełni najlepszej myśli weszliśmy na stadion.
Muszę tu zaznaczyć, iż wielu spośród footbalistów jest zabobonnych, ja na przykład przed każdym ważniejszym meczem ubierałem lewą pończochę na lewą stronę i za skarby świata, nie ubrałbym jej inaczej.
Uwierzyliśmy więc, że i w tym wypadku, historia z taksometrem przyniesie nam szczęście.
Tak się też stało.
Spotkanie wygraliśmy oczywiście nie na skutek zabobonu, lecz dzięki doskonałej grze całej drużyny w stosunku 6:1.
Na środku ataku, w drużynie duńskiej grał jak to szumnie podały gazety, doskonały zawodnik z Kopenhagi, który jednak świetnie pilnowany przez Cikowskiego, prawie nie ruszył piłki do przerwy.
Co prawda jedyna bramka strzelona była właśnie jego dziełem.

Przyjęcie jakiego doznaliśmy strony Duńczyków było serdeczne i można je było porównać z późniejszą gościną, jaką zgotowali nam Szwedzi w Helsinborgu, Malmӧ i Goteborgu.
Źródło: Echo Krakowa cz.6 nr 255 z 24 listopada 1946


Echo Krakowa cz.7

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
VII

JEDZIEMY DO SZWECJI
W pamięci wszystkich uczestników tej wyprawy z pewnością silnie utkwił przejazd statkiem z Danii do Szwecji, ściślej mówiąc z Helsingӧr do Helsinqborqu.
Podróż nasza trwała niespełna godzinę, i odbywała się w godzinach wieczornych.
Z brzegów duńskich widzieliśmy przepięknie oświetlone wybrzeże szwedzkie z Helsingbrqiem pośrodku.
Panorama wspaniała. Oczarowani roztaczającym się widokiem, przy akompaniamencie gitary śpiewaliśmy nastrojowe piosenki, którym z przyjemnością przysłuchiwali się liczni pasażerowie statku nagradzając nas oklaskami.
GRAMY ZE SZWEDAMI
W Szwecji spotkaliśmy się jak już wspomniałem z nadzwyczajnym przyjęciem.
Na każdym niemal, kroku prześciga¬no się w uprzejmościach. Mieszkaliśmy w najlepszych hotelach. W czasie wolnym od rozgrywek gospodarze starali się wypełnić nam wolne chwile bądź wycieczkami do nadmorskich miejsc kąpielowych bądź oprowadza¬niem po muzeach czy rzeczach godnych widzenia.
Wszystko to robili serdecznie, taktownie i... za darmo.
Cóż zresztą znaczył dla Szwedów ten minimalny wydatek gdy ich „koronki" warte już były miliardy polskich marek.
W Helsingborgu przegraliśmy w pierwszym spotkaniu z drużyną H.I.E. w stosunku 1:2. Zaś w kilka dni potem z reprezentacją miasta wygraliśmy w stosunku 2:0.
W Malmӧ mimo, iż długo prowadziliśmy 1:0, po przerwie musieliśmy przegrać, ponieważ w tym czasie ze¬rwał się tak silny wiatr, że Jędruś Przeworski grający w tym czasie w bramce przy wykopie piłki posyłał ją na korner ponad bramka.
Szwedzi uzyskali zwycięskie bramki pod koniec meczu.
SZWEDZKA KUCHNIA
Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć o szwedzkiej kuchni, którą zaliczyć wypada do jednej chyba z najlepszych na świecie.
Niepomną w tej chwil i z ilu dań składa się „lunch" (Szwedzi jadają trzy razy dziennie ale dobrze bardzo ob-ficie), lecz wiem, iż samymi przystaw¬kami najadali się nasi chłopcy do te¬go stopnia, że niejeden odsuwał talerze z dalszymi daniami.
Przystawki zaś składały się z prze¬różnych ryb, rybek, rybaczek, podanych tak lub inaczej, przyrządzonych w ten lub inny sposób. Dalsze dania stanowiła szynka, ozory wędzone, majonezy itd. itd.
Później dopiero następowały właściwe dania, wszystkie zaś podlane były specjalnym szwedzkim punczem na zimno lub gorąco jak kto woli. Były więc wypadki, że niektórzy z naszych chłopców chorowali dzień lub dwa z przejedzenia.
Nigdy natomiast nie chorował nasz „medyk" tj. Cikowski Stasio, będący na trzecim roku medycyny, który regularnie mawiał: „Wszystko można zjeść, tylko pomaleńku".
On też jeden i niezapomnianej pamięci prezes klubu dr Edward Centarowski, mimo, iż lubili zjeść obficie nie chorowali nigdy z przejedzenia.
Do Danii jechaliśmy przez Schlezwig-Holstein i Jutlandię, do Szwecji zaś tylko przez cieśninę i przy dobrej pogodzie oraz spokojnym morzu. Ze Szwecji zaś wracaliśmy do kraju przez pełne morze które w do¬datku było bardzo wzburzone.
ZAMIAST DO KRAKOWA DO...RYGI
Trzeba było widzieć wtedy niektórych z nas.
Ja przynajmniej kilkanaście razy zamiast do domu jechałem do... Rygi. Pierwszy raz kiedy zrobiło mi się słabo bojąc się ewentualnego wypadku czym prędzej zbiegłem z górnego po¬kładu aż na sam dół i tam oddałem zawartość mego żołądka w ofierze Neptunowi.
Gdy historia jednak powtórzyła się po raz trzeci, czwarty itd. — nie byłem już w stanie schodzić na dół, lecz leżąc na leżaku odwracałem tylko głowę w prawo czy lewo... i cały świat wraz ze wszystkimi pasażerami statku był mi najzupełniej obojętny.
Obsługa statku przyzwyczajona do takich pasażerów jak ja i mnie podobnych, sprzątała podłogę bez szemrania.
Niewielką pociechę stanowił dla mnie fakt, że i inni jak Szperling, Ciszewski, Przeworski, Jasio Reyman znajdowali się w podobnym starcie.
Wyjątek stanowiły „wilki morskie” (jak się sami nazywali) Synowiecki i Kałuża, którzy nawet przy największym kołysaniu statku zajadali spokojnie podane im przez służbę dania.
Stanąwszy jednak nogą na starym lądzie uczułem się momentalnie zdrowy, a przede wszystkim przeraźliwie głodny.
Cały zapas sera szwajcarskiego znajdujący się w kufrze prowiantowym dra Lustgartena zjedliśmy razem z Jędrusiem Przeworskim.
Przysięgałem sobie wtedy, że nigdy w życiu już nie pojadę okrętem, chociaż by to miała być najcudowniejsza podróż.
Oczywista przyrzeczenia tego nie dotrzymałem, gdyż jeździłem później wielokrotnie do Szwecji, Finlandii. Turcji, wszędzie jednakowoż niestety przez... Rygę.
Dziś jeszcze na samo wspomnienie jest mi mdło.
Nigdy jednak nie żałowałem tego chwilowego cierpienia.

Piękne kraje, które zwiedziłem, chwile, które spędziłem w towarzystwie najmilszych kolegów, niezapomniane przeżycia jakich wówczas doznawałem — radość z odnoszonych zwycięstw na zagranicznych stadionach, — stokrotnie wynagrodziły niemiłe chwile.
Źródło: Echo Krakowa cz.7 nr 256 z 25 listopada 1946


Echo Krakowa cz.8

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
VIII

CHOĆ BURZA HUCZY WKOŁO NAS...
Najciężej jednak chorowaliśmy wszyscy — z wyjątkiem Kałuży i Synowca — w powrotnej drodze z Helsingoborgu — po meczu z Finlandią —do Tallina w Estonii.
Po dość sutym śniadaniu, w czasie którego zjedliśmy spore ilości jam’u i marmolady statek wsiedliśmy na statek „Ebba Munk”. Już w porcie widzieliśmy swe grzywy na falach, a dość silny wietrzyk zawiewał od północy.
Złośliwe uśmieszki fińskich zawodników, którzy odprowadzali nas aż na pokład statku, nie przestraszyły nas wcale, gdyż – mimo, że dusze mieliśmy na ramieniu – Munio Szperling dodawał nam otuchy, mówiąc:
Co? My stare wilki morskie, przejechały Bałtyk tam i z powrotem, mamy się bać? Nie bójta się wiara! „Choć burza huczy wkoło nas"... Biedny Munio sam nie wierzył w słowa, którymi nas pocieszał.
Wreszcie wyjechaliśmy.
Już Helsingfors i brzegi Finlandii zniknęły z oczu, gdy burza rozszalała się na dobre.
„Ebba Munkiem” zaczęło porządnie huśtać. Munio, chcąc zagłuszyć nie¬przyjemne mdłości u siebie i u innych — zaproponował śpiewanie piosenek.
Wszyscy ochoczo zgodziliśmy się na to, gdyż coś trzeba było robić z tymi przeklętymi nudnościami.
Na pierwszy ogień poszła właśnie piosenka
„Choć burza huczy wkoło nas"...
BOĆ SILNĄ PRZECIEŻ MAMY DŁOŃ...
Nie skończyliśmy jeszcze dobrze pierwszej zwrotki — byliśmy właśnie przy słowach: ...„boć silną przecie mamy dłoń..." — gdy poderwany, nagłym ściśnięciem żołądka, przyskoczyłem do burty z gardłowym okrzykiem: „...aaa, uup!!"
I stało się!
Pierwszą ofiarą burzy, względnie choroby morskiej, byłem oczywiście ja!
Nagle Munio Szperling, który mnie bacznie obserwował, krzyknął:
— Rany Boskie! Krwią!
Nie była to jednak krew ale jam malinowy i marmolada.
Za mną „pojechał" Munio, a potem po kolei: Gintel, Domański, Słonecki itd.
Nie chorowali tylko Synowiec, Kałuża i Seichter Kazek.
Nawet prezes dr Cetnarowski który przecież był przez 10 lat leka¬rzem okrętowym na lini Hamburg— Ameryka, rozchorował się i leżał razem ze mną w kabinie.
Nie mogłem jednak długo wyleżeć, wyszedłem więc chorować na pokład.
I przypominam sobie jak dziś taką sytuację:
Do ledwie żywego, na skutek morskiej choroby (gdyż w takim stanie byłem), przyłączył się Słonecki Józku z lwowskiej „Pogoni" i powiada: — Ta frajerze, ściśnij się paskiem przez Pół. a będzie ci leniej.
Zaledwie jednak zastopowałem jego radę i zacisnąłem pasek, choroba po¬gorszyła się w dwójnasób.
Do naszej grupy cierpiących przystąpił w pewnym momencie marynarz estoński z flaszką koniaku, proponując nam po niemiecku wypicie na rozgrzewkę:
— Trinken Sie — powiada — gut, Koniak!
— Odczep się, bo cię o...gam. — słabym głosem odpowiada mu Słoncecki.
— ...aber trinken Sie — prosi uparcie marynarz, podlewając butelkę z koniakiem pod sam nos Słoneckiemu.
— Odczep się draniu, bo się orzygam — broni się tenże.
Marynarz jednak nie dał zbić się z tropu, a chcąc rzeczywiście pomóc choremu Słoneckiemu. wepchnął mu flaszkę koniaku w rękę i zmusił do wypicia.
Słonecki przechyliwszy w tył głowę, pociągnął parę sporych łyków, gdy wtem... usłyszałem głuchy charkot i... cała zawartość ust i żołądka chorego Słoneckicgo wylądowała na piersiach uczynnego marynarza.
— A mówiłem ci draniu, że cię orzygam — wybełkotał jeszcze Słonecki i osunął się na leżak.
Ale nie tylko Jóźku chorował.
W podobnym stanie znajdował się dość twardy Gintel, który pod koniec podróży dosłownie leżał jak długi na pokładzie, gdyż — jak twierdził — było mu tak wygodniej i przynosiło ulgę.
W pewnym momencie podszedł do niego prezes dr Cetnarowski i rzecze:
— Ludwiś, wstawaj, już widać ziemię!
— Utopmy się wszyscy, a ja nie wstanę — odpowiada Gintel — nie podniósłszy nawet głowy od pokładu.
— W Imię Ojca i Syna... — żegnając się, obruszył się prezes — cóż ty wygadujesz w złą godzinę, chłopie?
— Wolę utonąć, niż tak dalej rzygać. — słychać było cierpiący głos Ludwika.

Nie wiedzieliśmy jednak o tym. że sytuacja była wówczas bardzo poważna — jak nam to później opowiadał kapitan statku. — Podróż, która miała trwać cztery godziny, trwała drugie tyle a w czasie rejsu, zapytywany kapitan - kiedy dojedzie- my? — odpowiadał, że jeden Bóg tylko wie, gdyż jego wiadomości i umiętności wobec takiego sztormu zupełnie zawiodły.
Źródło: Echo Krakowa cz.8 nr 257 z 26 listopada 1946


Echo Krakowa cz.9

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
IX

WYJAZD DO HISZPANII
Tak się złożyło, że w roku 1923, odpadliśmy od rozgrywek o mistrzostwo Polski.
Poza mistrzostwami okręgowymi, które trwały aż do późnego lata, resztę sezonu wypełniono spotkaniami z drużynami zagranicznymi. Przyjeżdżały drużyny austriackie czeskie, niemieckie, węgierskie słowackie, a rzadko która wyjechała ze zwycięstwem, We wrześniu 1923, Cracovia za¬kontraktowała 10 spotkań w Hiszpanii, gdzie pomiędzy innymi, mieliśmy grać ze słynna podówczas FC Barceloną, której dotychczas nie pokonał nikt w Europie.
Wyjazd do Hiszpanii był zorganizowany wprost świetnie.
Kierownikiem sekcji piłki nożnej w Cracovii. był słynny chirurg, dr Hladij, który w troskliwy sposób, opiekował się sekcję. Ekspedycję do Hiszpanii objął dr Józef Lustgarten, mający szerokie doświadczenie i znający doskonale stosunki zagraniczne.
Z Krakowa wyjechaliśmy ekspresem do Wiednia, gdzie już na stacji oczekiwał nas urzędnik „Wagon Lits Cook", albowiem cała podróż zorganizowana została przez to międzynarodowe towarzystwo podróży.
Po przenocowaniu w eleganckim hotelu, drogą przez Austrię, dojechaliśmy do granicznej miejscowości Buck, a może Bruck — nie pamiętam już dziś — gdzie doznaliśmy niemiłej przygody.
W POSZUKIWANIU INSEKTÓW...
Przy kontroli paszportów, tylko nas, jako Polaków przybywających ze wschodu — odesłano do kontroli... sanitarnej! Kontrola ta polegała na tym, że zaglądano nam za kołnierze koszul, czy przypadkiem nie mamy... insektów!
Oburzony dr Lustgarten, interweniował jak mógł i gdzie mógł, — ale — nie wiele to pomogło. — Musieliśmy się poddać kontroli. Wreszcie wpuszczono nas do Szwajcarii. W Zurychu odpoczęliśmy, a stąd przez Lucernę, Bern i Genewę, dojechaliśmy do Lyonu we Francji. Nie trzeba dodawać, że na każdej stacji granicznej, czy też w miejscach przesiadania na głównych stacjach węzłowych, oczekiwał nas urzędnik „Cook’a", który miał przygotowane dalsze bilety i załatwiał nam wszelkie formalności.
Z Lyonu przez Avignon, Montpellier, Narbomne i Perpignan, dojechaliśmy do granicy Hiszpanii w miejscowości Portbou.
Niestety, musieliśmy przesiadać! Przesiadać dlatego, że koleje hiszpańskie są szeroko-torowe jak w Rosji.
Dobrze przypominam sobie, że lało jak z cebra. Była to prawie północ, do hotelu nie można było iść, gdyż pociąg do Barcelony miał odejść lada chwila.
Poszliśmy więc do kawiarni, aby przełknąć coś gorącego. O tak późnej porze, trudno było cośkolwiek dostać, jednakże zaoferowano nam pieczonego królika i białą kawę. Zgłodniało bractwo zgodziło się oczywiście i na to. Zjedliśmy więc królika — na zimno — i popijaliśmy białą kawą którą podano nam w... miskach z łyżkami stołowymi!!!
Oczywiście pociąg nie odszedł zaraz, lecz dopiero rano.
Były to wówczas trochę niespokojne czasy w Hiszpanii czasy, kiedy rządy objął Primo do Rivera i przez kilka dni wszystko tam kulało. Spóźniały się też pociągi.
KŁOPOTY Z DEPESZĄ
Chcieliśmy nadać telegram do Barcelony, ze jedziemy i że należy nas oczekiwać — ale poczta hiszpańska nie chciała przyjąć depeszy w innym języku, jak tylko w hiszpańskim.
Po hiszpańsku nikt z nas nic umiał.
Wprawdzie zgłaszał się do dra Lustgatena Gintel, który twierdził że po hiszpańsku umie, ale to co umiał, a mianowicie: „O torreador, torreador, — Carmen caramba!" nie wystarczało Lustgartenowi do zredagowania i wysłania depeszy.
Znalazł się jednak ktoś wśród podróżujących do Hiszpanii, kto pomógł nam nadać depeszę. Brzmiała ona mniej więcej tak: „18 caballeros (mło¬dzieńców) przyjeżdża do Barcelony na footbal".
Gintel chciał poprawić ową depeszę, gdyż między tymi „caballeros " ja byłem żonaty — chciał więc zmienić na „17 caballeros"—ale nie wiedział, jak po hiszpańsku brzmi „żonaty".
Wreszcie depesza, została wysłana, w rezultacie czego, rzeczywiście oczekiwano nas na dworcu w Barcelonie.
Okazało się jednak, że pierwszy mecz, mamy rozegrać z Valencją, po kilku godzinach więc, byliśmy zmuszeni wyruszyć w dalsza podróż do Valencji.
W czasie tych kilku godzin czeka¬nia na pociąg, zwiedziliśmy trochę Barcelonę.
PANIE DOKTORZE NA POMOC!!!
Cała nasza grupa stanęła w pewnym momencie przed dworcem, a jeden tylko Jędrek Przeworski odłączył się od nas i spacerując osobno, oglądał z zaciekawieniem nowe dla niego życie hiszpańskie, ludzi, a zwłaszcza policjantów, dość operetkowo wtedy ubranych. Były to — jak już wspomniałem — trochę niespokojne czasy, a szpiclów kręciło się wiele.
Jeden z nich, podszedłszy do Przeworskiego na kilka kroków, skinął na niego ręką, aby się przybliżył. Ruch wzywający do zbliżenia się wykonał jednak ów agent nie w sposób ogólnie na świecie przyjęty, lecz wprost przeciwnie, tak jak czynią to Hiszpanie. — to znaczy, jakby się żegnał z Przeworskim na odległość.
Jędruś — widząc jakiegoś grzecznego jegomościa, który mu przyjaźnie skinął dłonią — odwzajemnił mu takim samym ruchem. Agent powtórzył ruch dłonią, a Przeworski to samo.
Rozgniewany urzędnik — sądząc prawdopodobnie, że ma do czynienia z szpiegiem — podszedł do Przeworskiego i wymawiając jakieś słowa po hiszpańsku, ciągnął naszego Jędrusia z sobą.
W lej chwili usłyszeliśmy okrzyk:
— Panie doktorze, panie doktorze! Na pomoc!

Dr Lustgarten podbiegi do samoczących się i z trudem wytłumaczył pokazując wszystkie paszporty — jesteśmy wycieczka sportową i nic obcym wywiadem, ani z polityką nie mamy wspólnego.
Źródło: Echo Krakowa cz.9 nr 258 z 27 listopada 1946


Echo Krakowa cz.10

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
X

GRAMY W BARCELONIE
Pertraktacje z Valencją doprowadziły do tego, że pierwsze mecze rozegraliśmy jednak w Barcelonie.
Na boisku Barcelony, spotkaliśmy się z naszym byłym trenerem. Pozsonyi’m, który był mile rozczarowany, kiedy po równorzędnej grze, mecz za¬kończył się wynikiem remisowym 1:1.
Właściwie mecz ten wygraliśmy, gdyż na 10 minut przed końcem, strzeliłem drugą bramkę i sędzia ją odgwizdał, ale w momencie, gdy staliśmy już na środku, podbiegł sędzia liniowy, wymachując chorągiewką na znak, że bramka była strzelona z of- seidu.
Oczywiście, sędzia główny skwapliwie z tego skorzystał.
Na drugi dzień, długo musieliśmy czekać na wyjście gospodarzy na boisko.
Nie chcieli wyjść, bo —deszcz padali, wyszli dopiero, aż przestało padać i grali — jak diabły.
Dość powiedzieć, że mieliśmy 5 rezerwowych z sobą, ale i tych nie wystarczyło, aby zapełnić luki, jakich dokonała ostra gra Hiszpanów. Strycharz, kopnięty w serce, leżał trzy dni w szpitalu, Popiel zszedł z boiska o kulach, Przeworski, kopnięty w rękę uciekł z bramki, a za mego grał w bramce Fryc, Zimowski i Reyman mieli porozbijane nosy i oczy — tak ostro grali słynni na całą Europę; Alcantara, Samitier i Sancho.
Przegraliśmy 1:7.
Cztery tygodnie przed nami, przegrał SV Fűrth. mistrz Niemiec 1:6. a przed tym. Sparta czeska, w stosunku 1:5, zaś kapitana Sparty, słynnego Kadię, odprowadzili karabinierzy z boiska do aresztu, gdyż nie chciał grać na skutek stronniczych rozstrzygnięć sędziego.
PIĘKNO HISZPANII
Pobytu j podróży po całej Hiszpanii nie potrafiły nam obrzydzić ani przegrane mecze, ani stronniczość sędziów, ani moskity — które nie dawały nam spać po nocach — ani potrawy sporządzone na oliwie.
Poza Barceloną, graliśmy jeszcze w Valencji, Madrycie, Vigo i Sewilli, łącznie 10 meczów, z których i wygraliśmy, 4 zremisowali, a 5 przegrali.
Hiszpania jest krajem tak pięknym i tak godnym widzenia, że nawet od¬niesione porażki — które swoją drogą braliśmy poważnie do serca — dość szybko poszły w zapomnienie, a my z entuzjazmem podziwialiśmy cuda i wspaniałości, jakie tylko w Hiszpanii oglądać można. Barcelona jest pięknym, nowoczesnym miastem portowym. Poza nowoczesną, europejską dzielnicą, posiada i starą hiszpańską. Aleja prowadząca do portu, wysadzana palmami, a zakończona wysoką kolumną z pomnikiem Kolumba, jest jedną z najpiękniejszych w Europie. Madryt — z jego reprezentacyjnym placem prześliczną i szeroką „puerta del Sol" (ulica słońca), z pięknym zamkiem królewskim, nowoczesną dzielnicą uniwersytecką — tętniący życiem i przepychem, jaki wówczas tam panował — musi podobać się każdemu podróżującemu.
W Valencji widzimy dopiero prawdziwą Hiszpanią, najpiękniejsze Hiszpanki i najgorętsza słońce.
Twierdzę to na podstawia doświad¬czenia na własnej skórze, bowiem kąpiąc się w morzu Śródziemnym, w kąpielisku Valencji, wszyscy jak jeden, chwyciliśmy „słonia" mimo, że smarowaliśmy się grubo wazeliną.
Vigo, spokojne miasto portowe, posiadające w odległości kilkunastu kilometrów w głąb Atlantyku, śliczne bezludne wysepki, które są miejscem licznych wycieczek mieszkańców mia¬sta w soboty i w niedziele.
Tam właśnie, na jednej z nich, spędziliśmy cały dzień, żyjąc -- jak Adam w raju — nie tylko owocami i winem, kotletami i innymi przysmakami, lecz również będąc calusieńki dzień w strojach rajskich — łowiliśmy na wybrzeżu rozgwiazdy, krewetki, kraby i inne żyjątka morskie.
SEWILLA
Najpiękniejszą jest jednak Sewilla. Jest ona — jak młoda panna idąca do ślubu — ubrana w najpiękniejsze koronki l koroneczki, z jej przepięknymi kościołami, architekturą, oraz wspaniałą katedrą.
Położony w dzielnicy południowej pałac Alcazarą, pochodzący z czasów mauretańskich, i w tymże stylu zachowany, jest pięknym okazem w swoim rodzaju. Oglądanie go sprawiło nam wówczas wielką radość, a już wprost biesiadą duchową było dla Kałuży i Synowca, którzy byli wtedy belframi historii.
Na zwiedzanie, oglądanie, robienie wycieczek, mieliśmy dość czasu, gdyż graliśmy tylko po dwa mecze w tygodniu.
Wówczas w Hiszpanii (nie wiem jak obecnie) nie było restauracji czy cukierni, tylko winiarnie i kawiarnie- gdzie podawano wino albo kawę. Jeść musiało się albo w domu albo w pensjonatach.
Na podróż z jednego miasta do drugiego, ekwipowano nas w pensjonatach w paczki żywnościowe, gdyż podróż trwała w tych odległościach jak np. Madryt-Vigo, lub Madryt-Sewilla, niemal 12 godzin, a w Hiszpanii na stacjach nie ma bufetów.

Paczka prowiantowa składała się z kotletów- na zimno, winogron. Bananów, pomarańcz, czekolady, papierosów, cukierków miętowych, oraz trzech flaszek wina na dwóch zawodników.
Źródło: Echo Krakowa cz.10 nr 259 z 28 listopada 1946


Echo Krakowa cz.11

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
WINO W KAMIZELCE

Oglądanie krajobrazu aczkolwiek był on piękny i urozmaicony, ale może trwać 12 godzin.
W drodze więc z Madrytu do Vigo zaczęto grać w karty Czwórkę tworzył Kałuża, Synowiec Reyman i ja. Trzy flaszki wina rozdzielone były tak że Kałuża wypił jedną drugą Synowiec zaś trzecia była w przechowaniu u tego ostatniego.
W pewnym momencie — a było bardzo gorąco — Kałuża nie przerywając gry, rzekł do Synowca;
— Tadziu daj no tę naszą ostatnią flaszkę wina!
— Flaszkę? — pyta Synowie — ach, flaszkę, zaraz, zaraz!
Gdy po pani sekundach Tadek nie ruszył się i flaszka nie zjawiała się, popatrzeliśmy wszyscy na naszego kapitana. Zdumieni, spostrzegliśmy, ze Synowiec szybko i nerwowo szuka czegoś w kieszonkach od kamizelki — । to w dolnych, to w górnych kieszonkach. — No, gdzież ta flaszka, Tadziu? Czegóż ty szukasz? — pyta zdziwiony Kałuża.
—No, właśnie, gdzieś ją tu widziałem — nie przerywając szukania, odpowiada Synowiec.
— Tadek, w kieszonce od kamizelki szukasz?
Dopiero głośny śmiech nas trzech i najgłośniejszy Gintla obudził no pro¬stu zaaferowanego grą w karty Sy¬nowca, który nie myśląc co robi, szukał flaszki w kamizelce.
Oczywiście, flaszka leżała sobie najspokojniej na półce.
Śmiechowi i nabieraniu Tadzia, nie było końca. Prym wodził Gintel i Cikanty (Cikanty — to dr Clkowski) oraz chemik Przeworski.
Przeworski — jako że studiował chemię — zapytany gdzieś w Valencji, jak nazywa się minerał, który właśnie znalazł, — odpowiedział po oglądnięciu go: piryt! — he, he, hel — ironicznie uśmiechnęł się Gintel i Cikanty, — toś ty ładny chemik, taż to przecież zwykły kamień, tylko w g... powalany!
Cała paczka w śmiech i Przeworski od tego czasu — gdy czegoś do¬wodził lub twierdził, co nie podpadało któremuś z nas, — słyszał krótkie: Po meczach w Barcelonie i Madrycie. w gazetach sportowych poławia¬ło się najczęściej słowo ..medio centro" (środkowy pomocnik — przypisek autora).
Cikowski, który chętnie czytał gazety, — niewiele z nich rozumiejąc.— przybrał sobie do pomocy Gintla.
Siadzieliśmy wspólnie przy śniadaniu, kiedy Cikanty (studiujący wówczas medycynę) poprosił Ludwiczka, żeby mu przetłumaczył pewien zwrot. Na to Gintel — biorąc gazetę do ręki, czyta:
„medio centro, medicino de urino"!
Głośna salwa śmiechu, jaka rozle¬gła się przy stole, obruszyła trochę medyka, który wyrwał Gintlowi gazetę z ręki i dorzucił: — i Gintlo, głupio!
Takie oto i inne niewinne żarciki, rozweselały nam śniadania i obiady. Żartom nie było końca, a każdy w dobrym tonie i z dobrą pointą.
HISTORIA Z KARNYMI
W Hiszpanii, sędziowie nie szczędzili nam rzutów karnych. Publiczność jednak była sprawiedliwa.
Pierwszego karnego nie wolno było strzelać do naszej bramki, gdyż z miejsca rozlega¬ły się okrzyki publiczności, by strzelić na aut. Co innego, gdy zawiniono drugi rzut karny. Ten już Hiszpanie starali się strzelić, o ile Popiel, czy Przeworski nie obronili go. Z chwilą przyzna¬nia nam rzutu karnego, publiczność nie reagowała okrzykami. Dlaczego?
Nie wiem, ale tak było.
W Valencji grał w bramce hiszpańskiej jako „gość" — Piatko, Słowak — późniejszy trener Cracovii (w latach 1937—38).
Tenże Piatko, przy rzucie karnym, który miał wykonać Gintel, stanął so¬bie koło słupka bramkowego, a zostawiając całą bramkę wełną, rzeki do Gintla: — strzelaj! — lecz chytrze przygotował się do obrony karnego.
Gintel, zbliżył się do piłki — a widząc Piatkę przy słupku, spuścił gło¬wę i nie patrząc na bramkarza, strzelił mu... właśnie w ten róg, w którym on stał.
Piątko ze zwinnością kota rzucił się w środek bramki, sądząc, że tam padnie strzał Gintla, lecz w tym samym momencie wywinął się z powrotem za piłką, której niestety już nie dosięgnął.

Wyjmując piłkę z siatki, rzekł do ironicznie uśmiechniętego Gintla: „chitrak"! (chytra sztuka! — przypis aut.).
Źródło: Echo Krakowa cz.11 nr 260 z 29 listopada 1946


Echo Krakowa cz.12

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
X

TADZIO SYNOWIEC PROTESTUJE...
Z sędziów hiszpańskich nie byliśmy na ogół zadowoleni — prowadzi! zawody zawsze stronniczo, chcąc za wszelką cenę zapewnić zwycięstwo swej drużynie.
W jednym wypadku, w Sewilli. trafiliśmy na sprawiedliwego arbitra, którym był Anglik.
I do tego właśnie sędziego. kapitan nasze i drużyny, najmilszy pod słońcem kolega i najucz-ciwszą sportowiec, jakim był Tadzio Synowiec. — miał pecha.
Tak się bowiem stało, że Synowiec, który nigdy — ale to nigdy. — nie poddawał w wątpliwość orzeczeń sę¬dziego na meczu w Sewilli protestował.
...A jak się to stało, — opowiem!
Był to ostatni mecz z FC Sewilla, upal tropikalny niemal, bo 35 stopni C. i jak sobie dziś przypominam. — nie piana z ust, ale po prostu gęsta papka, kleiła mu wargi. W taki upał straszny graliśmy i prowadziliśmy 3:2!
Na 10 minut przed końcem, sędzia podyktował rzut wolny pośredni z po¬la karnego, za niebezpieczną grę Stycznia, grającego na obronie. Sy¬nowiec, który sobie coś ubzdurał, że i dzieje się to wbrew obowiązującym i przepisom. — widząc, że zwycięstwo nasze jest mocno zagrożone, pędzi do sędziego i w łamanej mowie łacińsko-hiszpańskiej, rzecze:
— Signor, non regiel non regle, signor!
Miało to oznaczać, że sędzia pody¬ktował rzut wbrew przepisom, ściśle mówiąc, na polu karnym — nie wolno mu dać rzutu pośredniego. — lecz poza polem karnym!
Sędzia jednak, nic chciał zmienić swej decyzji i mimo Tadziowego roz¬paczliwego: ,,non regle, signor" — nakazał wykonać rzut w stronę naszej bramki.
Rzut wykonano, a Styczeń, szczerzący zęby i uśmiechający się całą gębą, wykopał piłkę daleko poza połowę! Wygraliśmy 3:2. W szatni byliśmy już prawie wszyscy ubrani, gdy wtem spostrzegliśmy, że Synowiec siedzi smutny, zmartwiony i nie ubiera się. Zapytany o powód przez Lustgartena, odrzekł smutnym głosem:
— Wyobraź sobie, — jedyny raz zaprotestowałem u sędziego, i wła¬śnie nie miałem racji!
Tadzio miał zepsuty cały wieczór i nie brał udziału w radości z odniesionego zwycięstwa, gdyż w swym przekonaniu popełnił nieuczciwość.
Takim uczciwym sportowcem, był nasz kochany Tadek Synowiec!
W HISZPANII NAUCZYLIŚMY SIĘ WIELE!
Wielu z nas, dużo nauczyło się w Hiszpanii. Specjalnie napastnicy — wśród których byłem i ja wówczas. — nauczyli się iść na piłkę ostro, po męsku, bez obawy silnego zętknięcia się z przeciwnikiem. Również i na bramkarza „chadzało się" po przyjeździe stamtąd, prawdziwie po hiszpańsku! Skutki tego, odczuła po przyjeździe Warta z którą wygraliś¬my 8:4 oraz Polonia 9:1. Jako napastnik strzelałem wtedy multum bramek, oczywiście z pięknie wypracowanych podań i zagrań Kałuży.
Nie dałbym pełnego obraza w swym opowiadaniu z Hiszpanii, gdybym po¬minął jedyną w swoim rodzaju atrakcję teqo kraju, mianowicie: walkę byków!
Po ostatnim meczu w Sewilli, za¬trzymaliśmy się w Madrycie 3 dni, i w tym czasie poszliśmy na walkę byków. Nie wiem jak dziś, — ale wówczas, otrzymać bilety na arenę było tak trudno, że musiało się za¬mawiać na klika dni naprzód. Kierow¬nictwo nasze załatwiło jednak wszystko.
Już na długo przed rozpoczęciem musieliśmy się udać na miejsce, gdyż przedostać się przez tłumy jakie oblegały arenę, było nie lada wyczynem.
Arena sama, to budowla pod gołym niebem, mieszcząca co najmniej 40.000 ludzi z reprezentacyjną lożą dla władz państwowych umieszczoną tyłem do słońca. nakrytą baldachimem. Z loży tej przedstawiciel najwyższej władzy państwowej da je znak na rozpoczęcie widowiska i wówczas rozpoczyna się barwny korowód wszystkich uczest¬ników biorących udział.
Wszyscy, — a więc nie tylko główni aktorzy, jak torreador, matadorzy i pikadorzy — lecz ostatni posługacze, pomocnicy, konie, muły itd. — wszy¬stko to przy dźwiękach marsza defiluje wokół areny.
Jako pierwsi idą w cyrkowych li¬beriach służący i posługacze, dalej pomocnicy przy usuwaniu trupów końskich względnie zabitych byków, prowadzący w upstrzonych wstążecz¬kami uprzężach, wspaniale i silne konie. Za nim.: na koniach — ale jak żeż biednych i wychudzonych, pikadorzy, ze specjalnymi lancami, za nimi zaś pieszo w barwnych strojach— benderillosi z przerzuconymi przez ramię płaszczami. Dopiero na samym ostatku, idą,— matadorzy, których prowadzi zwykle najsłynniejszy w danym czasie — torreador!
Wszystko to przy dźwiękach marsza, wśród niesłychanych okrzyków publiczności, obchodzi dookoła arenę, składa hołd przed lożą reprezen¬tacyjną i odmaszerowuje, zaś na arenie zostaje pikador na wychudzonej Don Kiszotowskiej „Rosynancie" oraz matadorzy z płaszczami.

Na arenę wpuszczają pierwszego byka a każdy z nich jest przed walką specjalnie przez 24 godzin głodzony! Syk wypuszczony ze specjalnej ciemnicy wprost na oślepiające słońce panujące królewsko na arenie, w pierwszym swym impecie wpada na przeciwległą ścianę, wysoką i odgrodzoną od publiczności specjalnymi zasłonami z grubego drzewa, za którymi często kryją się matadorzy i banderillosi.
Źródło: Echo Krakowa cz.12 nr 265 z 4 grudnia 1946




Echo Krakowa cz.13

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
XI

KREW NA ARENIE
Natychmiast podbiegają matadorzy i drażnią byka czerwonymi płaszczami, usuwając się zręcznie, gdy ten, rozpędzony chce ich atakować. Byk spotyka na swej drodze tylko płaszcz, — lecz w tej chwili w niedalekiej odległości widzi pikadora na koniu.
Tylko od zręczności pikadora zależy, czy wychudzony, specjalnie na zabicie przeznaczony koń, nie stanie się ofiarą rozwścieczonego byka. Jeśli pikadorowi nic uda się zrobić z koniem „uniku”, czyli nie wywinie się zręcznie. — byk wbija swoje rogi w brzuch konia i.. wnętrzności końskie walają się po arenie.
Pikador nie wypuszcza jednak uzdy konia z rąk, zmuszając go do biegu, tak, że raniony koń tratuje swe własne trzewia tak długo, dopóki drugi cios byka nie trafi go dokładniej. Pikador wraz z koniem zostaje wtedy podniesiony do góry i rzucony o piasek areny. W międzyczasie, pikador ma za zadanie, wbić bykowi krótki, na lancy umieszczony sztylet w kark i oczywiście natychmiast uciec. Często jednak zdarza się, że przy pierwszym ataku, byk zwala pikadora z konia, koń ucieka, i pikador, którego nogi chronione są żelaznymi nagolennikami, musi przygotować się na atak byka. Najczęściej jednak do ataku takiego nie dochodzi, gdyż mo¬mentalnie podbiegają matadorzy, drażniąc byka czerwonymi płaszczami i napastnik zwraca swe rogi ku nim.
Są jednak wypadki, gdy pikador zostaje poważnie poturbowany przez podrażnione zwierzę.
Po zmęczeniu byka, pikador, pod którym, od rogów byka pada nie raz aż trzy konie, schodzi z areny, a jego miejsce zajmują tzw. banderillosi, których zadaniem jest podrażnienie byka aż do stanu wściekłości.
Służą im do tego ostre groty. 40- centymetrowe, ubrane wstążkami.
Podchodząc do byka — rozjuszonego przed ten czerwonymi płaszczami matadorów — zmuszają go do ataku, a sami zręcznymi uchyleniami ciała unikając ciosów jego rogów, starają się wbić mu owe banderille w kark.
Rozwścieczony byk napastuje śmiałków, lecz w tej chwili, albo matadorzy odciągają go w swoją stro¬nę za pomocą czerwonych płaszczy, lub też atakowani banderillosi uciekają za drewniane zapory.
Każdy udany atak handerillosów, nagradzany jest oklaskami tłumów, ale również i każdy udany atak byka, — który nie rzadko nabija na rogi swego dręczyciela — spotyka się z gorącym aplauzem tłumów.
A TERAZ TORREADOR
Gdy byk jest już całkowicie rozdrażniony i zmęczony, na arenę wchodzi główny aktor pierwszego spotkania — torreador. Strój jego, kapiący od złota i czer¬wieni, jest prześliczny.
Krótkie spodenki, białe pończochy, czarne, płytkie lakierki, na głowie ma czarny aksamitny, płaski, trójkątny kapelusz, a na ramieniu krótką, czerwoną pelerynkę, której używa do drażnienia byka Szpada uzupełnia całość stroju.
Torreador, nie zważając wcale na byka, kłania się w stronę loży honorowej i publiczności, odrzuca daleko kapelusz i szpadę, a uzbrojony tylko w pelerynkę, podchodzi do byka.
I oto zaczynają się ostatnie chwile tego zwierzęcia. Torreador w lansadach zbliża się do rozwścieczonego byka, podsuwając mu niemal pod sam nos czerwoną pelerynkę.
Zwierzę rusza z kopyta i... trafia nosem w tę część stroju torreadora, za którą jest tylko... powietrze bowiem napastnik pięknie wykręca się niemal na palcach i już znowu podsuwa bykowi czerwoną płachtę. Historia się powtarzaj trwa tak długo, aż byk jest dostatecznie umęczony i rozwścieczony.
Wreszcie następuje ostatnia rozgrywka.
Torreadorowi podają szpadę. Ukrywa on ją pod pelerynką, trzyma w lewej ręce i tak podchodzi do byka, — który czeka... czeka., aż się przeciwnik jeszcze zbliży i jeszcze… naraz atakuje!
Ale — jest to ostatni moment jego życia W swym wściekłym pędzie, z pochylonym łbem, nadziewa się na dobrze wycelowaną szpadą, która przez kark przebija mu na wylot serce i wychodzi pod brzuchem, tuż koło przednich nóg.
Byk pada jak rażony piorunem, zwycięski torreador, wśród huraganu oklasków i wiwatów, kłania się wo¬koło, zbierając rzucone mu na areną kapelusze odrzucając je z powrotom na widownię.
Zdarza się jednak, że torreador posuwa swą odwagę do granic możliwości i przy drażnieniu byka pelerynką, pada jego ofiarą

Tak też zdarzyło się wówczas, gdy oglądaliśmy walki byków w Madrycie.
Źródło: Echo Krakowa cz.13 nr 266 z 5 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.14

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
Torreador był wtedy zbyt pewny siebie i klę¬cząc tuż — przed łbem wściekłego zwierzęcia, to z prawej, to z lewej strony drażnił go pelerynką, a byk przebiegał w jedną lub drugą stroną.

Torreador zbierał brawa.
Nagle w chwili, gdy stojąc na palcach, chciał przepuścić byka obok siebie, wyginając ciało z lekka do tyłu, ostry róg byka zahaczył o zapięte klamerką bolero, porwał nieszczęsnego torreadora w górę, rzucił pod kopyta, roztratował i dobił rogami.
Nie pomogła nawet pomoc ze strony matadorów z czerwonymi płachtami.
Służba podniosła z areny dogorywające już zwłoki torreadora.

TCHÓRZLIWY BYK
Zdarza się też, że byk jest... tchórzem.
Po prostu nie chce walczyć, albo boi się i nawet dziesięć czerwonych płacht me potrafi go wyprowadzić z równowagi.
Rozgorączkowana publiczność, łaknąca walki, igrzysk i krwi — krzyczy, aby rozdrażnić zimnokrwiste zwierzę. Niby, jakby on to mógł zro¬zumieć i wstydzić się swego tchórzostwa.
Oczywiście byk jest nieczuły na ten głośny protest publiczności, stoi w miejscu i wodzi wokół czerwonymi ślepiami, a widownia mało, że krzyczy... żąda ukarania opornego byka!
Żądaniom niezadowolonej publicz¬ności staje się zadość.
Na arenę wprowadzają dwie kro¬wy, a schwytany i dobrze zabezpieczony byk, zostaje w hańbie między nimi wyprowadzany.
Widownia bije brawo i krzyczy baz przerwy: „pfuj! pfuj!”
Nie każdy obcokrajowiec potrafi oglądać walkę byków. Już pierwsze bowiem momenty walki byka z koniem pikadora, przynoszą, niemiłe wrażenia.
Gdy raniony koń tratuje swe wnętrzności, a pikador popędza go do dalszej walki, robi się człowiekowi po prostu mdło, zwłaszcza, że słońce przypieka nielitościwie.
Tak toż stało się i z naszymi chłopcami wówczas. Nie wszyscy co prawdą okazali się tak nieodporni ale np. Alfus (obecny kapitan Zw. Śl. OZPN) omdlał i musiał opuścić zaraz widownię, nie będąc w stanie dłużej przyglądać się igrzyskom.
To samo uczynił Popiel i Zimowski, nie mogąc znieść widoku maltretowanych koni. Później jednak wrócili i zostali już do końca. Każdy spektakl posiada w swym programie osiom walk torreadorów z bykami, a całość programu trwa około trzech godzin.
DWA RODZAJE WALK
Walki byków -w Hiszpanii są dwojakiego rodzaju: hiszpańska — opisane wyżej, oraz portugalska.
Ta druga polega na tym, że torreador wykonuje niemal wszystkie sztu¬czki sam siedząc na koniu.
Oczywiście koń tam jest wspaniałym okazem, specjalnie ćwiczonym, a torreador odznacza się nie tylko wieilką zręcznością, ale i niepospolitą odwagą. Miast banderillosa, torreador atakuje byka sztyletami, które wbija mu w kark, a sam wraz z koniem zręcznie unika ciosów rozwścieczonego zwierzęcia.
Wreszcie zsiada z konia i walcząc z bykiem za pomocą szpady uśmierca go.
Walka druga jest — że się tak wyrażę — więcej humanitarną, gdyż oszczędza przynajmniej wychudzonego konia, który nie staje się ofiarą byka.
Żadne ewolucje społeczne ani rewolucje polityczny nie zdołały nakło¬nić narodu hiszpańskiego do zaprzestania walk byków. Jak dawniej w Rzymie domagano się „Panem et circenses", tak w Hiszpanii wymaga się dobrego footbalu i walk byków.
Tych ostatnich nie zaniechano nawet w czasie ostatniej wojny domowej.
SPOTYKAMY RODAKA
W naszej podróży do Hiszpanii, nie byliśmy odosobnieni jako Polacy i Krakowianie. W tym czasie bowiem podróżował po tym kraju i dawał odczyty, członek Cracovii a dyrektor gimnazjum OO Pijarów — O. Florian z Krakowa.
O. Florian dowiedziawszy się prawdopodobnie z gazet — o pobycie Cracovii w Hiszpanii, przyjechał te odległego Kadyksu i był świadkiem naszego ostatniego zwycięstwa w Sewilli.
Przywiózł on nam zaproszenie do Kadyksu, z którego niestety nie mo¬gliśmy skorzystać, że względu na kończące się urlopy zawodników. Z Sewilli, przez Madryt, Iran i Bil¬bao, wyjechaliśmy z gorącej Hiszpa¬nii do Biarritz, we Francji. Stąd po krótkim odpoczynku odjechaliśmy do Paryża ,a następnie po dwudniowym pobycie w stolicy Francji, przez Strassburg. Frankfurt n/Menem, Berlin, Wrocław i Katowice — powróciliśmy po prawie ośmiotygodniowej podróży do Krakowa.

Piękna to była i niezapomniana wycieczka.
Źródło: Echo Krakowa cz.14 nr 267 z 7 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.15

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
Gramy z mistrzem Czechosłowacji

Gry o mistrzostwo okręgu, gry o mistrzostwo Polski oraz spotkania towarzyskie z drużynami zagranicznymi wypełniły nam lata 1924— 1925. W latach tych sprowadzało kierownictwo Cracovii bardzo dużo drużyn zagranicznych, z których na pierwszym miej¬scu wymienić by należało: AC Sparta, FC Vienna, Hakoah Wiedeń, FTC Vasas, Admira itd.
Większość z nich dzierżyła tytuły mistrzowskie swych krajów właśnie w tym czasie, kiedy sprowadzono ich do Krakowa. Nie wszystkie z nich wyjeżdżały z wynikami zwycięskimi, gdyż Sparta uzyskała w drugim dniu zaledwie wynik nierozstrzygnięty przy bardzo ładnej przewadze biało- czerwonych. Słynny wówczas FC Vienna dostała dwukrotnie lanie.
Mimo, że Cracovia nie była wówczas mistrzem, gry o mistrzowskie punkty, tak bardzo działały na nerwy poszczególnych graczy, że biało- czerwoni więcej cieszyli się na ładne międzynarodowe spotkanie z dobrą drużyną, aniżeli na młocką o punkty.
Goszcząca wówczas AC Sparta była mistrzem Czechosłowacji i do Kra¬kowa przyjechała w najsilniejszym składzie z wspaniałą na owe czasy li¬nią pomocy: Kadia, Kolenaty, Carveny, na obronie grała doskonała dwójka Hojer—Ctyroky, w bramce młody i zwinny Hoffman, zaś atak: Sedłacek, Mika, Medua, Pribój, Prokop.
Cracovia zaś złożyła, co miała naj¬lepszego i graliśmy wtedy: na bram¬ce Popiel, na obronie Gintel, Fryc, Synowiec, Cikowski, Styczeń, Sperling. Kogut, Kałuża, Chruściński, Zimowski. W pierwszym, dniu po równorzędnej grze ulegliśmy Sparcie 2:4, przy czym sędzia nie uznał nam bramki, odgwizdując mi dyskretnie zrobioną rękę, przy pomocy której palnąłem w gór¬ny róg bramki, aż zahuczało. No, ale sędziowie zwykle mają rację, więc i w tym wypadku ów sędzia miał rację.
W rewanżowym spotkaniu na drugi dzień, Sparta już przed meczem od¬grażała się, że strzeli nam conajmniej pół tuzina bramek, tymczasem... skoń¬czyło się na wyniku remisowym 0:0.
Był to naprawdę piękny mecz. Kałuża był wówczas we wspaniałej formie pięknie rozdzielał piłki oraz dyrygował całą drużyną. Popiela zniesiono po zawodach na rękach, a Cikowski ulubieniec publiczności, rozbi¬jał ataki doskonałej trójki czeskiej. Gintel i Fryc chwytali Czechów spryt nie na spalone a Munio Sperling — świetny dribler, robił z pomocnikami co chciał.
A ja? — Ja grałem na prawym łączniku. Przypominam sobie taki mo¬ment: po świetnym driblingu Sperlinga wybiegiem „na for". Munio oddał śliczną contrę a ja mając tylko bramkarza przed sobą, chcąc mu wpakować piłkę w przeciwny róg bramki, nadstawiłem kapę mojego buta i... piłka przeszła mi pod kolanem, na prawą moją stronę, gdzie nadbiegający obrońca czeski wybił ją na róg.
Usłyszałem w tym momencie z try¬buny tragiczny okrzyk: aa-ach! Jak się później dowiedziałem, jeden z naszych gorących zwolenników, inż. X., tak się przejął moim pudłem, że krzyknąwszy, chwycił się za serce i — karetka pogotowia zawiozła go do szpitala, gdzie zakończył życie.
Mecz jak powiedziałem, zakończył się 0:0 a cała Sparta wyrażała się o naszej grze w superlatywach. Na bankiecie przypominaliśmy sobie pobyt nasz i Sparty w Hiszpanii i niepokonaną FC Barcelonę.
GOŚCINA VIENNY W KRAKOWIE
A z wiedeńskim FC Vienną było nawet lepiej. Było to na nowo otwar¬tym boisku Cracovii, które było tak wspaniale pokryte puszystym dywa¬nem trawiastym, że wiedeńczycy nie mieli słów uznanie dla jego zatrawienia. Było ono niemal tak piękne, jak obecnie boisko Cracovii na jubileuszu 40-lecia w tym roku.
Niestety, tuż przed przyjazdem Vienny, pogoda się popsuła i lało jak z cebra przez dni kilkanaście. Grali¬śmy więc na mokrym boisku wśród drobnego kapuśniaczka. Słynna obro¬na wiedeńska Rainer—Blum, oraz trójka ataku Vienny bracia Konradowie i Neumann, byli to renomowani przeciwnicy, z którymi wygrać — nie było tak łatwo. A jednak wygraliśmy. Wygraliśmy 2:1, i 3:2.
Były to pierwsze moje mecze na środku pomocy, a miejsce to zająłem po Stasiu Cikowskim, wtedy już promowanym doktorze medycyny. Ambicja i wola zwycięstwa zrobiły swoje ! Obecność Kałuży zrobiła resztę.
Bramki strzelał już nie on — lecz inni z jego wypracowań.
Ach, — cóż to były za bramki. Ta¬ka bomba z voleja naszego lewego łącznika Ptaka, oraz druga jeszcze ładniejsza z prawego rogu, kochanego Kuby-Kubińskiego. Mimo deszczu gra była piękna, a publiczność nie opuszczała boiska do końca meczu.
W rewanżowym meczu Vienna dostała w skórę 3:2! Nie chciała w to wprost uwierzyć i na wszystko pro¬siła, aby zaaranżować trzecie spotka¬nie, by — prawdopodobnie móc się zrehabilitować. Do trzeciego spotkania jednak nie doszło, — doszło na¬tomiast do jedynego w swoim rodza¬ju wylewu Wisły i Rudawy, których wody zalały boisko Cracovii na wysokość 1 metra i na długie 10 dni. Co zostało po wyłowią z boiska, można sobie wyobrazić. Ruiny z nawierzchni i ruiny z trybun.

Lecz Cracovia nie załamała rąk. Wzięła się od nowa do pracy z jej niezapomnianym prezesem drem Cetnarowskim na czele, boisko odnowiono, trybuny zreferowano, treningów nie przerwano i dalej się grało. — Boiska użyczyli sąsiedzi — Wisła i Jutrzenka, aż do czasu naprawy naszego, a Cracovia pojechała tymczasem w świat — do Jugosławii.
Źródło: Echo Krakowa cz.15 nr 269 z 8 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.16

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
Do Jugosławii wyjechaliśmy na zaproszeni mistrzowskiej drużyny tego kraju, Belgradzkiego SK, który w roku 1926 obchodził swój jubileusz.

W jubileuszu tym wzięły udział oprócz Cracovii, mistrz Bułgarii „Slavia", oraz „Hajduk” ze Splita.
Uroczystości, które były wspaniale, zaszczycili swą obecnością członko¬wie rządu i dworu królewskiego zaś wszystkie zaproszone kluby były nadzwyczaj serdecznie goszczone i przyjmowane.
Zwiedziliśmy w Belgradzie wszystko, co było godne zwiedzenia, od zamku królewskiego począwszy, na muzeach i teatrach skończywszy.
PRZEGRYWAMY W BEOGRADZIE
Same spotkania piłkarskie nie przyniosły nam spodziewanych sukcesów, albowiem zarówno sofijska „Slavia“, jak również „Hajduk", okazały się przeciwnikami nie zwykle groźnymi o bramkostrzelnych atakach.
Specjalnie dotyczy to Belgradzkiego SK. który w swym składzie posiadał pięciu reprezentantów państwa.
Pierwsze spotkanie ze „Slavią”, które z naszej strony potraktowano jako „lżejsze" okazało się w rzeczywistości dużo cięższe, aniżeliśmy się spodziewali.
Przegraliśmy je w stosunku 0:2. a wynik mógłby być nawet wyższy, gdyby nie nadzwyczajna forma Szumca w bramce, dokazującego w tym dniu cudów odwagi i umiejętności bramkarskich. Bułgarzy, którzy przed meczem bali się nas okropnie, po wygranych zawodach złożyli nam wizytę w hotelu, starając się osłodzić nam poniesioną porażkę pochlebnymi wyrażeniami o naszej grze.
Efektem tej kurtuazyjnej wizyty i serdecznych rozmów, było zaprosze¬nie „Cracovii" do Bułgarii, które zresztą doszło do skutku w następnym roku. Ale o tym osobno.

Z BEOGRADZKIM SK PRZEGRYWAMY 1:2
Spotkanie z Beogradzkim SK, będące gwóździem uroczystości jubileuszowych, rozegraliśmy w niesłychanie ciężkich dla nas warunkach, bowiem, przy 46 st. gorąca.
Charakterystycznym było, że zarówno ja, jak i Kałuża, którzy przecież w Hiszpanii bez szkody znosiliśmy największe upały, tu w Belgradzie nie mogliśmy się jakoś do gorąca przystosować.
Dość powiedzieć, że po meczu leżałem z lodem na głowie, gdyż do¬stałem porażenia słonecznego, Kałuża zaś wypijał beczki wina i chłodzących napojów.
Mimo to graliśmy bardzo dobrze i przegrana z ówczesnym mistrzem Jugosławii w stosunku 1:2, wcale nam ujmy nie przynosi. Owacyjnie witani na boisku, mieliśmy cały czas sympatię publiczności po swój stronie, co było zresztą zupełnie zrozumiałe, gdyż zagrania Kubińskiego, Nawrota i Kałuży, były piękno, a Szumieć w bramce stał się ulubieńcem publiczności.
ANTOŚ MALCZYK NA SKRZYDLE
Tak się jakoś złożyło, że Beoogradzki SK prowadził po przerwie 1:0.
W pełnym momencie Kubiński, nasz prawoskrzydłowy, doznał kontuzji. Nie mając innego rezerwowego po¬za bramkarzem, którym był Antoś Malczyk, musieliśmy z konieczności na prawe skrzydło wstawić jego.
Ten z wielką ochotą zajął nową dla siebie pozycję, zapewniając nas, że dołoży wszelkich starań, by wy¬paść jak najlepiej.
W pewnym momencie Antoś otrzymawszy piłkę od swego pomocnika, wysunął ją sobie za daleko naprzód, tak, że przeciwny gracz łatwo ją zatrzymał, stopując ją nogą.
Malczyk rozpędzony nie mógł się momentalnie zatrzymać, co z łatwością robią inni zawodnicy. — obleciał więc dokoła przeciwnika, chcąc mu odebrać piłkę.

Ten widząc manewr Antosia, posu¬nął lekko piłkę w przeciwną stronę. Malczyk znów wystartował, pomocnik zaś lekkim ruchem nogi przesunął piłkę w kierunku przeciwnym. Wyglądało to dość komicznie, bo Jugosłowianin zrozumiawszy, że nasz rezerwowy nie posiada dobrze wyrobionego startu do piłki, ani też potrzebnej rutyny jako napastnik, bawił się z nim i lekkimi ruchami nogi „kiwał" naszego Antka jak chciał. Nie trwało to jednak za długo, gdyż w sukurs naszemu Antosiowi przyszedł Tadek Zastawniak z pomocy i piłkę wspólnie odebrali. Niedługo jednak potem nasz chwilowo spostpo¬nowany bramkarz-skrzydłowy zrehabilitował się w oczach tamtejszej publiczności.
Źródło: Echo Krakowa cz.16 nr 270 z 9 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.17

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
REHABILITACJA ANTOSIA MALCZYKA

Oto po ładnej kombinacji Kałuża wypuścił pięknie na skrzydło, gdzie na piłkę czychał już Malczyk, a skorzystawszy z tego, że przeciwny po¬mocnik wysunął się do przodu, spokojnie parł z piłką naprzód.
Dojechawszy do poła karnego i widząc zagryzającego mu drogę do bramki obrońcę, — pięknie scentrował, a nadbiegający Kałuża, wolejem w przeciwny róg bramki, wyrównał na 1:1.
Malczyk ucieszony, popędził w podskokach do Kałuży, a ściskając mu dłoń, rzeki: „Józiu, to z mojego podania, z mojego pamiętaj — „Tak. tak, naturalnie Antoś, z two¬jego i to doskonałego podania" — odrzekł Kałuża — tylko tak dalej Antoś, a wygramy na pewno. Niestety, nie wygraliśmy.
Na 15 minut przed końcom, nasz obrońca Bil, doznał złamania nogi, wobec czego graliśmy w dziesiątkę.
Beogradzki przydusił nas niemiłosiernie i strzelił zwycięską bramkę, której Szumiec nie był w stanie obronić.
Na bankiecie, który był niezwykle uroczysty, bogaty i obfity, żarto¬waliśmy z różnych scen i sytuacyj na obu meczach.
Nie obeszło się bez docinków Malczykowi, — że oblatywał pomocni¬ka, jak pilot nowy samolot, mnie zaś, że widocznie z głową jest coś nie w porządku, kiedy mi musiano lód przykładać.
Muszę jednak wspomnieć, dlaczego do Jugosławii, pojechaliśmy tylko w dwunastu graczy.
Z Krakowa wyjechaliśmy, mając ze sobą czternastu zawodników, z których sześciu brało udział w re-prezentacji Krakowa przeciw Budapesztowi, na tydzień przed naszymi spotkaniami w Jugosławii.
HONOR KLUBU PONAD WSZYSTKO...
Mecz Krakowa z Budapesztem, zakończony zwycięstwem Budapesztu 4:3, obsadzony był zawodnikami Cracovii i Wisły.
W linii pomocy, grał nowoprzyjęty do Cracovii pomocnik H., którego zachowanie w czasie meczu w Budapeszcie, oraz na bankiecie, nie odpowiadało metodom wychowawczym Cracovii.
Mimo, iż zawodnik ten grał bardzo dobrze i bardzo by się nam był w Belgradzie przydał, kierownictwo Cracovii orzekło, ze jako karę za jego nieodpowiednie zachowanie się, powróci on do Krakowa, razem z resztą ekipy krakowskiej i nie pojedzie do Jugosławii. Kapitan związkowy Krakowa, inż. Rosenstock, z miejsca zaakceptował tę karę.
Drugiego zawodnika, a to Ludwika Gintla, straciliśmy również w Bodapeszcie, gdyż na meczu skręcił on nogę w kostce, tak boleśnie, że musiał wracać do kraju.
Pojechaliśmy więc w dwunastu zawodników.
Nie tytko wówczas panowała w Cracovii tak surowa dyscyplina, — była ona stosowana od samego nie¬mal zarania tego klubu, a jak sobie dobrze przypominam, za niestosowne zachowanie się w Paryżu, ukarano również, po przyjeździe do kraju, 2 doskonałych zawodników I-szej dru¬żyny, nie wstawiając ich na kilka meczów następnych, oraz nie zabierając na następny wyjazd za granicę.
Czuwali nad tym, tacy wychowawcy klubowi, jak dr Cetnarowski, dr Lustgarten i dr Hładij, inż. Przeworski, dr Mielech, zaś w czasach późniejszych dyr. Jan Kowalsik, do dziś patronujący temu klubowi, dr płk. Izdebski, radca Zasadni i wielu, wielu innych. Na tych to ludziach wzorowali się i wzorują jeszcze dzisiaj, — byli starsi zawodnicy, którzy kiedyś też zajmą miejsce w zarządzie klubu, aby móc wychowywać młodzież na zdrowych fizycznie i duchowo obywateli kraju.
KOSZULKA Z BIAŁYM ORŁEM
Być dobrym footbalistą — jest też pewnego rodzaju satysfakcją, tym bardziej, jeśli gra się wśród miłych współtowarzyszy w dobrym klubie, — dobry nie dlatego, że silnym i odnoszącym zwycięstwa, lecz do¬brym dla jego cech i myśli przewodniej, jaka mu przyświeca. Miałem to szczęście, że losy przerzuciły mnie z maleńkiego klubiku do Cracovii, która będąc klubem wielkim i wychowawczym, w swym założeniu poświęcony był wyłącznie młodzieży.
Wpajano też w nas i wszczepił jako akrdynalne zasady — uczciwość w grze (a więc tym samym uczciwość w życiu), obronę barw swego klubu i narodu, oraz jego godne reprezentowanie w każdym wypadku i miejscu.
W myśl tych zasad postępowali moi starsi koledzy klubowi, podobnie postępowali i nasi wychowawcy.
Poważni starsi panowie, do których my młodzi zawsze zwracaliśmy się czy to o poradę w zawiłych kwestiach, czy też o wskazówki.
Dumny byłem, gdy kierownictwo klubu powierzyło mi, wówczas młodemu zawodnikowi — zajęcie stano¬wiska środkowego napastnika, ja chorego Kałużę, gdzie grałem wśród starszych kolegów.

Był to dla mnie pewnego rodzaju zaszczyt, a cóż dopiero mówić o wzruszeniu i dumie, gdy po raz pierwszy w r. 1924 powierzono mi bronienie barw narodowych i wybrano do reprezentacji Polski.
Źródło: Echo Krakowa cz.17 nr 272 z 11 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.18

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
PIERWSZY WYSTĘP W REPREZENTACJI

Było to jak wspomniałem w roku 1924.
Do Polski przyjechała reprezentacja Ameryki, aby rozegrać mecz piłkarski. Zawiadomiono mnie w klubie, że zostałem wyznaczony jako środkowy napastnik i mam udać się wraz z innymi kolegami do Warszawy, gdzie odbędzie się spotkanie.
Pojechałem — i przez całą drogę myślałem tylko o tym, że będę grał.
Mieszkaliśmy w hotelu Polonia, razem z Mietkiem Balcerem z Wisły krakowskiej.
Zaczęliśmy się ubierać na mecz. Gdy naciągałem na siebie koszulkę Reprezentacyjną z Białym Orłem na piersiach i ujrzałem swe odbicie w lustrze. — coś ścisnęło mnie za gardło a łzy wzruszenia i dumy zakręciły mi się w kącikach oczu.
Nie byłem w stanie wymówić ani słowa. Stałem przed lustrem i pa¬trzyłem jak urzeczony, w czerwoną koszulkę z pięknym Orłem, To Samo zresztą przeżywał, stojący obok mnie Mietek Balcer, który chcąc coś powiedzieć, zaczął się jąkać, później odwrócił się i cichaczem otarł łezkę.
Przypatrujący się tej scenie delegat PZPN dyr. Dembiński, pokle¬pał nas po ramionach, wypowiedział parę miłych słów, dodał otuchy — i wszystko było dobrze.
Odnoszę wrażenie, a nawet jestem silnie przekonany, że dla footbalisty chwila, gdy po raz pierwszy wdziewa koszulkę z Orłem Białym i ma bronić barw Polski, — jest najpiękniejszym przeżyciem. Jest obojętne, czy spotkanie ma nastąpić w kraju, czy poza jego granicami. Uczucie dumy i wyruszenia jest jedno i to samo i tak to rozpiera pierś, że z radości chciałoby się krzyczeć na cały świat, że to właśnie ja — ja będę bronił barw kraju, ja jestem tym najlepszym spo¬śród całej masy innych, ja jestem tym szczęśliwym.
Duma i radość ta, są najzupełniej zrozumiałe, jeśli podchodzi się do tych rzeczy właściwie i uczciwie, szczerze i prosto. Wówczas gdy jako młody człowiek, jest się jeszcze nie zepsutym — czy to powodzeniem czy po prostu... życiem.
Miałem kolegów — nie tylko klu¬bowych — którzy zawsze byli dum¬ni z wyboru do reprezentacji, mimo, że grali dwukrotnie większą ilość meczów w reprezentacji, niż ja. Jest to bowiem najwyższy zaszczyt, jaki może spotkać sportowca, w początkach jego kariery.
PRZEGRYWAMY Z AMERYKĄ
Mecz z Ameryką przegraliśmy nieznacznie, bo w stosunku 2:3, mimo, że byliśmy drużyną grubo lepszą ale spowodowały to nerwy i jeden jedyny błąd obrony.
Pierwszą bramkę dla nas strzelił Czulak z Wisły, drugą — ja. po rzucie wolnym, głową.
Był to mój pierwszy mecz i moja pierwsza bramka w reprezentacji Polski.
DO CZECHOSŁOWACJI NIE MAMY SZCZĘŚCIA
Za moich czasów, reprezentacja Polski nie miała szczęścia w rozgrywkach z Czechosłowacją. Prawie wszystkie mecze, jakie rozgrywaliśmy pomiędzy sobą, kończyły się naszą, nikłą wprawdzie — przegraną 1:2, 0:1, itp.
Jeden z meczów, jaki rozegraliśmy w Pradze — zdaje się w 1927 roku — również przegraliśmy w stosunku 1:1
Kapitanem związkowym był wtedy inż. Tadeusz Kuchan obecny dyr. PUWF-u.
Wstawił on na prawego łącznika doskonałego wówczas bombardiera Bacza z lwowskiej Pogoni niezłego także technika (to znaczy: o tyle niezłego, że jako footbalista nieźle grał technicznie, lecz jako technik z za¬wodu był świetnym, tuż przed dy¬plomem inżyniera mechanika na Po¬litechnice Lwowskiej) lecz nieco otyłego, co powodowało dość szybkie zmęczenie.
Tenże Bacz. strzelił niesamowicie silną bombę najlepszemu wówczas w Europie bramkarzowi czeskiemu Planiczce, który przy tym strzale ani nie drgnął.
PROWADZILIŚMY 1:0
Tuż przed przerwą, inż. Kuchar polecił Baczowi zejść z boiska i zastąpił go Stalińskim z Warty — sądząc, że Bacz nie wytrzyma całego meczu.
Zatrzymałem schodzącego z boiska Bacza i pytam go:
— Dlaczego schodzisz?
— Ta co mam robić? Jak frajer (niby Kuchar — przyp. aut.) myśli, że ja spuchł i boi się ta niech gra inny. Ja swoi zrobił! — łyczakowskie akcentom i mocno zadyszany, odpowiada Bacz.
Zszedł, usiadł za bramką i obser¬wował. Gdy za parę minut lewy po¬mocnik (!) czeski wspaniałym strzałem wyrównał, zdenerwowany Bacz krzyknął w naszą stronę:
— A Co, ni mówiłem?! Ta jeszcze do cholery, przegramy!
I rwał się na boisko, aż trudno go było utrzymać. Po przerwie nie moż¬na jednak było wymienić zawodnika.

Rzeczywiście, przegraliśmy 1:2.
Źródło: Echo Krakowa cz.18 nr 273 z 13 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.19

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
22 WIDZÓW

Jeszcze gorzej było w r. 1930 w Pradze, kiedy braliśmy udział w fina¬łowym meczu z cyklu rozgrywek o puchar środkowej Europy, pomiędzy Czechosłowacje a Polską.
Już na parę dni przed meczom, jego organizatorzy porozwieszali po mieście olbrzymie transparenty reklamujące to ważne spotkanie. „Polsko poraziło Swedsko, Fińsko, Norsko. Rakousko — dovede li porazit. Ceskoslovensko?'— stało ogromnymi literami na obwieszczeniach. Miało to oznaczać: „Polska pobiła Szwecję, Finlandie, Norwegię, Austrię – czy zdoła pobić Czechosłowację?”.

Prasa i kina również silnie rekla¬mowały ten mecz. Zdawało się więc, że na tak okrzyczane rozgrywki przybędzie — jak na czeskie sto¬sunki co najmniej 50 tys ludzi.
Tymczasem — nie licząc orkiestry wojskowej, która odegrała oba państwowe hymny — na widowni pojawiły się 22 osoby!
Zapytacie pewnie, dlaczego?
Ja też się tak pytałem. Dlaczego tak mało? Na tak ważnym meczu i do tego tak reklamowanym?
Ale odpowiedź na to była bardzo prosta.
Czesj są narodem bardzo wygodnym i żaden z nich nie kwapił się wyjść na ulicę w tym dniu, bowiem deszcz i śnieg padał na zmianę — Po prostu marzło w powietrzu, by za chwilę znowu przeobrazić się w chlapę.
Orkiestra, po odebraniu hymnów uciekła do ciepłej restauracji która znajduje się pod trybunami Sparty.
Zostało więc na meczu tylko 22 widzów, sędzia, oraz kilku panów z czeskiego Svazu i nasi kierownicy ekspedycji. Został jeszcze jeden — jak wszyscy mówili — „wariat. Wacek Kuchar, stojący za bramka i podający piłkę wyszłą na aut.
Do przerwy graliśmy bardzo do¬brze. Kisieliński, na lewym łączniku, strzelił pPrześliczna bramkę głowa w podskoku, z podania prawoskrzydłowego, tak że bramkarz, mimo pięknej robinzonady powietrznej nie mógł jej dosięgnąć.
Prowadziliśmy długo 1:0.
WYKOŃCZYŁA NAS HERBATA Z KONIAKIEM
Po przerwie Czesi zmienili koszulki, My — nie. Ale za to kierownic¬two dało nam gorącej herbaty... z koniakiem.
I to było najgorsze, co mogli uczynić. Chcieli wprawdzie jak najlepiej, lecz nie przewidzieli, że gorąca herbato i koniak rozgrzeje nas wprawdzie w szatni, po wyjściu jednak na boisko, w mokrych koszulkach, szalejący zimny wicher i chlapa dobiło nas.
Był mement, że patrząc na przemarzniętego Martynę, nie poznałem go, tak był zmieniony. Oczy wpadnięte, posiniały i trzęsący się z przejmującego wiatru, stał w miejscu, i gdy piłka idąc na niego — odbiła się od jego czoła — nie poruszył się ani na krok. Na piętnaście minut przed końcem, nasz środkowy napastnik Smoczek — uciekł po prostu z boiska. Tok nam było zimno. Złapał go, już daleko poza bieżnią i sprowadził z powrotem kapitan drużyny Sperling.
Prosiliśmy sędziego, aby bez względu na niekorzystny dla nas wynik (Czesi wyrównali i strzelili zwycię¬ską bramkę), skończył ten makabryczny mecz.
Arbiter spotkania, sam przemarznięty. chciał pójść nam na rękę, ale Czesi nie zgodzili się.
Po zakończeniu meczu, największym zmartwieniem naszego kierownictwa było utrzymanie naszego zdrowia w porządku. Masaże, gorąca kąpiel i dopiero koniak no gorąco — przywróciły nas do równowagi fizycznej.
Bankiet po tym meczu był podob¬ny pogodzie, jaka nam w spotkaniu towarzyszyła.
W tym samym czasie rozgrywał Kraków mecz międzypaństwowy z Brnem.
Wygrał co w stosunku 1:0. — przy podobnej pogodzie i równie fatalnych warunkach.

Była to pewnego rodzaju osłoda dla nas.
Źródło: Echo Krakowa cz.19 nr 274 z 13 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.20

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
JEDZIEMY DO RUMUNI!

Na zaproszenie mistrza Bułgarii, Slavii, wyjechała Cracovia w roku 1927 do Sofii, zaczepiając po drodze o Czerniowice, gdzie rozegrała dwa mecze — z Hakoahem i mistrzem Rumunii, FC Fugerul (czyt. Fudżerul).
Z okazji jakichś uroczystości pierwszego z tych klubów, przyjęcie Cracovii było bardzo urozmaicone. Czuwał nad tym kierownik komisariatu policji, kap. Miciński, Polak i zarazem piłkarz czerniowiecki.
Jeszcze przed meczem z Hakoahem. który wygraliśmy 5:0, wywiózł nas kap. Miciński starym rozklekotanym Fordem autobusem daleko za miasto nad Prut, gdzie bardzo milo spędziliśmy czas.
W Czerniowcach przyjęła nas rów¬nież bardzo serdecznie Kolonia Pol¬ska, którą wówczas była tam bardzo liczna.
Z RUMUNII DO BUŁGARII
Po rozegranym meczu z FC Fugerul, w którym prowadziliśmy do przerwy 1:0, ale który mimo dobrej gry młodych zawodników, jak: Tokar, Doniec, Rzepka, Mysiak, oraz nadzwyczajnej kondycji Kazka Seichtera — przegraliśmy w stosunku 1:3, odjechaliśmy do Sofii. Była to uroczystość jubileuszowa mistrza Bułgarii — Slavii, która nie zapomniała o zaproszeniu, wyrażonym jeszcze w czasie naszego spotkania w Jugosławi, po przegranym tam przez nas meczu 0:2.
Slavia była wówczas jedną z najsilniejszych drużyn na Bałkanach i zwyciężyć ją nie było wcale łatwo. Dokonali jednak tego nasi młodzi zawodnicy, grający niezwykle ambitnie, dopingowani przy tym silnie przez nas starych wyjadaczy — grających z tyłu za nimi. Taki np. Doniec, wspaniale się zapowiadający rasowy footbalista, zbudowany jak Apollo, grał równie do¬brze na środku ataku jak i w obro¬nie, gdzie też wkrótce ustalił się i gdzie w niedługim czasie zakończył swą karierę piłkarską, z powodu doznanej kontuzji kolana, z której już nigdy całkowicie się nie wyleczył.
Grał on wówczas na środku ataku, w miejsce kontuzjowanego Kałuży, a grał tak dobrze, że satysfakcją było patrzeć.
Strzelał jak bombardier, a główkował jak cyrkowiec.
Dzielnie sekundował mu, mały wzrostem, ale wielki umiejętnościami Rzepka, grający na skrzydle i na łączniku (późniejszy kapitan lotnictwa RAF, który zginął pod Tobrukiem), potem Tokar — doskonały technik, choć trochę bojaźliwy, dalej — Mysiak, jeden z najlepszych skrajnych pomocników, jakich Polska wydała, foolbalista-gentelman, prawie nigdy nie faulujący — Nawrot — najbardziej rasowy napastnik i najlepszy strzelec, wychowanek Cracovii, a następnie długoletni środkowy napastnik stołecznej Legi, bracia Zastawniacy — najwierniejsi piłkarze Cracovii i inni.
WYGRYWAMY ZE SLAVIĄ
Ci to młodzi piłkarze wygrali wówczas ze Slavią w stosunku 1:0
Mecz ten miał przebieg niezwykle ostry i obfitował w liczne kontuzje, tak że Cracovia nie chciała na drugi dzień stanąć do gry nie mając kim wypełnić luk, powstałych po tym meczu.
Dopiero na skutek interwencji konsula polskiego, zdecydowała się nasza drużyna grać, lecz z Szumcem na lewym skrzydle (?l). I powtórzyła się historia dnia poprzedniego — młodzi zawodnicy pokazali klasę, wygrywając w stosunku 4:1 — oraz historia z roku poprzedniego — bramkarz grał na skrzydle i grał dobrze, oraz... strzelił bramkę!! Do przerwy drużyna nasza grała pod tak silny wiatr, że Wiśniewski będący jednym z kierowników, a zmuszony grać w bramce na skutek kontuzji innych oraczy, wykopywał piłkę spod bramki na własny korner.
Mimo to do pauzy prowadziliśmy 1:0.
Pa przerwie, mając wiatr za plecami Cracovia już łatwo uporała się z ostro atakującymi Bułgarami, a grając technicznie dobrze i mając Dońca bombardiera w ataku, strzeliła jeszcze 3 bramki, wygrywając ostatecznie 4:1.
SZUMIEĆ ZDOBYWA BRAMKĘ
Jedną z tych bramek strzelił Szumieć, w sposób — prawdę mówiąc — komiczny.
Grał on na lewym skrzydle, a Bułgarzy wiedząc, że jest to bramkarz, nie wiele poświęcali mu uwagi i często zostawiali go wolnego. W pewnym momencie nasz Szumieć dostał piłkę od Kazka Seichtera i wyrwał się z nią naprzód, podał na prawego łącznika który ostro strzelił. Szumieć, po oddaniu centry błyskawicznie znalazł się w pobliżu bramki, lecz potknąwszy się, upada, siadając twarzą do bramki przeciwnika. Gdy nasz prawy łącznik ostro strzela na bramkę piłka odbijając się od poprzeczki, trafia Szumca idealnie w czoło i... wpada w róg bramki.
Była to trzecia bramka — czwartą strzela Rzepka.
Dzięki tym zwycięstwom nad ówczesnym mistrzem Bułgarii, zyskaliśmy ogromną sympatię w Sofii.
Kierownictwo Slavii, po prostu wymusiło na Cracovii rozegranie jeszcze jednego spotkania, tym razem z będącą w przejeździć do Wiednia drużyną „Brigitenauer Athletikai Club" — ówczesnym leaderem w tabeli austriackiej.
Graliśmy w dwa dni później, i mimo, że po pauzie prowadziliśmy 2:0. w ostatnich piętnastu minutach potrafiliśmy — do dziś nie wiem jak — przegrać w stosunku 2:5.

Przykra to była porażka, ale zrewanżowaliśmy się tomu samemu B. A. C., w dwa miesiące później w Krakowie, wygrywając 4:2.
Źródło: Echo Krakowa cz.20 nr 275 z 14 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.21

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
KŁOPOTY JĘZYKOWE

W Rumunii i Bułgarii czuli się nasi chłopcy doskonale, zwłaszcza w Bułgarii, gdzie jedzenie było wprost wyśmienite i owoce — jak Wiśniowski mówił, „południowe” — wyborne i tanie.
Ale z tym jedzeniem, względnie z zamówieniem jedzenia zwłaszcza kiedy byliśmy w dwójkę lub w trójkę w obcej restauracji (nie hotelowej), nie było znowu lak łatwo!
Z Bułgarami — aczkolwiek są to Słowianie, nie łatwo jest się porozumieć, język ich bowiem bardzo różni się od polskiego. Dlatego też kiedy nasz obrońca Bil Edek, Kazio Seichter, Strycharz i Kuba-Kubiński, wybrali się pewnego razu do jakiejś restauracji a siadłszy przy stole zobaczył kartę z jadłospisem pisanym „cyrylicą” już na wstępie zrzedły im miny. Niezrażeni jednakże, zawołali kelnera i na chybił- trafił, wskazując palcem na jakieś danie w karcie zażądali podania go. Przypadek chciał, że akurat dania tego zabrakło, dlatego też kelner pospieszył wyjaśnić, że tego dania, już brak. Ale jakże wyjaśniał? Zamiast zaprzeczyć kręcąc głową — jak się to na całym świece robi — zaprzeczał, kiwając głową, właśnie jakby mówił, że tak, jest!
Oczywiście nasi zgłodniał chłopcy, zadowoleni skinął; na kelnera rękoma, mówiąc równocześnie:
— No to dawaj brachu to jedzenie, bo kiszki marsza grają!
Lecz kelner, kiwając potakująco, wcale nie kwapił się z podaniem potrawy i stał, oczekując dalszych rozkazów.
Zirytowany troszkę Kazek Seichter, porwał kartę i wskazując palcem na inny napis, pyta kelnera:
— No, a to jest?
— Da, da — odpowiada kelner, lecz kręci głową w tę i ową stronę co widząc nasi, teraz dopiero zrozumieli, ze ruch głowy potakujący jest tam zaprzeczeniem, zaś zaprzeczający ruch głowy właśnie naszym ruchom potakującym.
NAJLEPIEJ NA MIGI.
Nie mogąc się porozumieć z kelnerom Bil — który zapragnął zjeść rybę zaczął pokazywać kelnerowi rękami ruchy pływackie, jak przy stylu klasycznym. Kelner w lot zrozumiał o co chodzi, znikł, a ze parę minut przyniósł zdumionym Cracoviakom smażonego karpia. Oczywiście, że i Seichter poszedł w ślady Bila, jednakże jemu zachciało się gęsiny.
Cóż więc nie robi?
Otóż wzniósłszy dłonie w bok do góry, zaczął nimi wachlować, a równocześnie wydawał gardłowo dźwię¬ki, mające naśladować gęganie. Tym razem kelner przyniósł... kaczkę, którą już wszyscy zamówili, mówiąc do kelnera po polsku, a on do nich w swym ojczystym języku. Że przy tym było nie mało epitetów pod adresem kelnera — który oczywiście nic nie rozumiał — oraz żartów i śmiechów — to zupełnie zrozumiałe. Wpłynęło to tylko na polepszenie apetytu, na brak którego footbaliści nie mogą się nigdy uskarżać.
WYGRYWAMY ALE... W RULETKĘ.
Na dzień przed wyjazdem, przyjechali z Konstantynopola delegaci klubów „Galata-Serai", oraz FC „Pera", chcąc zabrać Cracovię na cztery mecze. Chłopcy gdy to usłyszeli — jak byli porozbijani po meczach, tak nagle wszyscy wyzdrowieli i naturalnie, że chcieli jechać, choćby nawet czekała ich przegrana.
Ówczesne jednak kierownictwo, w którym ważkie słowo miał Kałuża, aczkolwiek był graczem, — nie zgodziło się na przyjęcie bardzo dogodnej oferty i z przykrością odmówiło.
W nagrodę, za to, Wiśniewski wraz z Kubińskim postarali się, aby przyjemny pobyt w pięknej Sofii przedłużyć jeszcze o kilka dni. Zrobili to w ten sposób, że po prostu poszli do ka¬syna gry zasiedli do ruletki i... wygrali tak dużą sumę pieniędzy, że starczyło jeszcze na cztery dni pobytu dla wszystkich.
Kolosalne szczęście mieli przy tym. Za pozbierana od poszczególnych zawodników ostatnie niemal grosze, obstawili tak szczęśliwie numery i pola, że wyfraczeni panowie, oraz głęboko dekoltowane panie, zaczęli tłumnie zbierać się za ich plecami i tak długo czekali z obstawieniem numerów aż uczynił to Wiśniowski czy Kubiński.
Obserwująca naszych szczęśliwców reszta graczy, trzymała kciuki zaciśnięte ni szczęście, lecz wkrótce zrezygnowani musieli odejść od okien, gdyż Wiśniowskiego i kolegę zasłoniły tłumy współgrających.
Gdy Kubiński spostrzegł, że forsy jest już dość na kilkudniowe przyjemności dla reszty kolegów, powiedział: „stop! idziemy do domu!” Wspólnik jego chciał jeszcze postawić na cyfrę „13". Kuba jednak uparł się i nie pozwolił Wiśniewskiemu zagrać.
A szkoda!
Oto, gdy już prawie wychodzili, usłyszeli jak krupier ogłaszał wygraną numeru „13”! Czekała ich więc wygrana 30-krotrej stawki.

Ale i to co mieli wystarczyło na kilkudniowy przyjemny pobyt i niewinne zabawy, aż do chwili powrotu do Krakowa.
Źródło: Echo Krakowa cz.21 nr 276 z 15 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.22

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
CRACOVIA CONTRA LIDZE

W piłkarstwie polskim, nastąpił w roku 1927 rozłam.
W tym czasie bowiem powstała Liga, której ówczesny PZPN nie chciał uznać, i która wyłamała się w zupełności spod jego wpływów, tworząc wówczas rewolucyjnie niejako państwo w państwie.
Jasną rzeczą jest, że Liga nie reprezentowała piłkarstwa polskiego na zewnątrz, gdyż, do FIFA przynależnym był tylko Polski Związek Piłki Nożnej.
Ówczesnym prezesem PZPN-u był dr Edward Cetnarowski, który równocześnie był, jak wiadomo, prezesem Cracovii.
Liga miała siedzibę w Warszawie PZPN zaś, — do którego poza Cracovią należało cały szereg klubów, — mieścił się w Krakowie.
Jakkolwiek Liga wyznaczając mistrzostwa, zostawiła w nich miejsce i terminy dla Cracovii, — ta ostatnia będąc lojalną wobec swego prezesa do Ligi nie przystąpiła.
Stało się to dopiero w rok później, kiedy pomiędzy Ligą, a PZPN-em na¬stąpiło porozumienie.
W międzyczasie, rozgrywki klubów należących do Ligi, odbywały się również w Krakowie.
W swym statucie Liga posiadała paragraf, zabraniający urządzaniu innym klubom meczów konkurencyjnych, — Cracovię, jako nienależącą do Ligi, paragraf ten nie obwiązywał.
Trzeba było widzieć, jaka ilość widzów była na meczu ligowym tej czy innej drużyny krakowskiej, a jaka na meczu Cracovii.
W pierwszym wypadku ilość obec¬nych wynosiła od 203 do 1.000, w drugim zaś — dochodziła do 8 tysięcy..
Nie była to jednak zdrowa konkurencja, i — dzięki Bogu — prędko się skończyła.
Cracovia, po roku przerwy przystąpiła do Ligi, a tym samym rozgrywki nabrały rumieńców, frekwencja pod niosła się kolosalnie, same zaś mistrzostwa, zaczęły się cieszyć coraz większym zainteresowaniem.
Równocześnie, ze wzrostem zainteresowania, podniósł się wybitnie poziom gry, kasy zaś klubów i skarbnicy, poczęli lżej oddychać. I tak było aż do wybuchu wojny i... dobrze było.
BOJE LIGOWE
Gdy Cracovia przystąpiła do Ligi, ówczesny jej prezes powiedział, że o zdobycie mistrzostwa pokusić się może Cracovia, dopiero w drugim i trzecim roku rozgrywek.
Miał dr Cetnarowski rację.
Cracovia, w pierwszym roku zajęła czwarte czy piąte miejsce, w noku następnym zdobyła wicemistrzostwo, zaś w roku 1930 — trzecim roku swego pobytu w Lidze, zdobyła mistrzostwo Polski.
Przez klub przewinęło się sporo nowych graczy i sporo też w tym czasie odeszło, bowiem w czasie rozłamu, zwolnienie z klubu należącego do PZPN-u, przy przejściu do klubu należącego do Ligi, nie było potrzebne.
Straciliśmy w tym czasie doskonałych zawodników, jak: Nawrota, Łańkę, Ciszewskiego, Martynę, wzamian jednak za to, uzyskaliśmy równie wartościowych graczy, jak: Mysiaka, Otwinowskiego, Rusinka, Kossaka, oraz wychowaliśmy sobie w łonie klubu takich, juk: Zastawniaka Franciszka i Tadeusza, Lasotę, Pająka, Staszka Malczyka i wielu innych.
Cracovia była na czele polskiego piłkarstwa, mimo to jednak, jak każda nieomal drużyna. miała okresy swej słabości.
Czterokrotnie zdobywała mistrzostwo Polski, jednak doprowadziła również do swojego spadku z Ligi, przy czym jednak już w następnym roku, dokonała tego, czego żaden klub polski powtórzyć nie potrafił, a mianowicie — po zdobyciu mistrzostwa kla¬sy A, bez przegrania choćby jednego meczu, weszła do Ligi, zdobywając w następnym roku ponownie mistrzostwo Polski.
Potem przyszła wojna i Liga się skończyła.
Z REPREZENTACJĄ POLSKI DO SZWECJI
Na miesiąc przed meczem z Czechosłowacją, udaliśmy się do Sztokholmu, na mecz ze Szwecją.
Balem się tego wyjazdu jak ognia, a ciągnęło mnie do nieco, jak do tańca.
Mimo, iż wiedziałem, że będę chorował w czasie przejazdu przez Bałtyk, zdecydowałem się jechać.
Była to bardzo miła wyprawa, choć, by dlatego, że wygraliśmy 3:0 z najlepszymi składem szwedzkim, oraz że ówczesne kierownictwo dokładało wszelkich starań, by umilić nam pobyt i to zarówno w czasie podróży jak i na miejscu.
Okrętem „Konung Gustav" przejechaliśmy Bałtyk. Był on tym razem dziwnie spokojny i tylko lekki wietrzyk dął od strony południowo-zachodniej.
Na górnym pokładzie staliśmy w czwórkę: Martyna. Mysiak, Bułanow i ja, przyglądając się morzu i opowiadając sobie różne przeżycia. Nie zdziwiło to moich współtowa¬rzyszy, że ja, co jakieś pół godziny znikałem pod pokładom, a po powrocie znowu brałem udział w rozmowie. Tak zresztą dzieje się w każdej podróży, że współpodróżujący to rozmawiają, to zmów zajmują się widokami. później odchodzą i zajmują się czymś innym.
Nikogo to ale dziwi.
Nikomu Jednak nie przyszło na myśl że ja w ukryciu spłacałem daninę — od czego nie uratowało mnie nawet najspokojniejsze morze. Dopiero, gdym już DO raz ostatni powrócił z dołu, Martyna spostrzegł niezwykłą moją bladość i wszyscy zaczęli mnie nabierać.

Na szczęście był to koniec jazdy.
Źródło: Echo Krakowa cz.22 nr 278 z 16 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.23

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
JESTEŚMY OCZAROWANI SZWECJĄ

W Troleborgu przesied¬liśmy się na elektryczny pociąg, który zawiózł nas aż do Sztokholmu.
Cóż to za elegancja, taki szwedzki elektryczny pociąg.
W przedziałach 2 klasy — właściwie jest to wspólny salon — dywany, fotele klubowe,stoliki, kwiaty i ilustracje. Wygoda, czystość, elegancja i szybkość, oto zasady, jakimi kieruje się kolei szwedzka.
„Salon" ten. czyli 2 klasa szwedzka, nie posiada półek na bagaże. Te składa się w przedpokojach, których jest dwa, po każdej stronie wagonu, a w których są specjalne półki na walizki i bagaże.
Nikt ich nie pilnuje. Nikt, gdyż dwaj służący, mający służbę w wagonie są po to, aby utrzymać czystość i aby być do ewentualnej dyspozycji podróżnych. W umywalniach znajduje się nie tylko mydło najlepszej marki, lecz również stos krótkich , ręczników i stos grzebieni z twardego papieru. Tak ręczniki jak i grzebienie po użyciu wrzucają podróżni do specjalnych koszyczków, skąd się je później wyjmuje, aby po dokładnym o czyszczeniu, znowu mogły służyć.
Po skończonej podróży każdy z podróżnych znajduje swój bagaż czy walizkę na swym miejscu. Nikt nie stara się „zamienić" jej na inną, na to są Szwedzi zbyt uczciwi — a zresztą i za bogaci.
Zdarza się jednak, że podróżny zapomni swego bagażu w wagonie kolejowym, bądź też w kabinie okrętowej lub gdziekolwiek na peronie. W dwu pierwszych wypadkach walizę zabiera się do przechowania, w trzecim wypadku — waliza czy bagaż stoi dość długo na tym samym miejscu. Często nawet tak długo, aż zgłosi się jej prawy właściciel, skąd odbiera ją nietkniętą i nienaruszoną.
SZWEDZKA UCZCIWOŚĆ
Wspominam o tym dlatego, że sam osobiście spotkałem się z tym objawem uczciwości i porządku — w wypadku zapomnienia walizki. Podczas przejazdu powrotnego ze Szwecji zapomniałem w kabinie mój necesaire. Gdy okręt szwedzki przybił do portu w Sasnitz na wyspie Rugi i gdy byliśmy wszyscy już przy odprawie celnej zauważyłem brak mego bagażu. Czym prędzej więc wróciłem na okręt i do kabiny, gdzie jednak zdumiony nie znalazłem mej zguby.
Zapytany steward uspokoił mnie, że na okręcie zginąć nic nie może, zaprowadził mnie do urzędnika administracyjnego, gdzie odnalazłem moją zgubę, ale.... zapłacić musiałem 1 koronę za to, że naruszyłem porządek rzeczy i zapominając o swej własności zmusiłem mimo woli administracje okrętu do pilnowania cudzej własności.
Nie należy się tez dziwić, że podczas naszego pierwszego pobytu w Szwecji, gdy na dworcu służący zabierali nam z rąk nasze walizki — wyraziliśmy obawę, czy walizki nasze trafią do hotelu i czy bagażowa ci wiedzą aby ną pewno, gdzie my będziemy mieszkać i czy nam co nie zginie itd., itd.
Nic dziwnego! Przyjechaliśmy z kraju, gdzie cudza własność nie jest taka zbyt święta i... nie znaliśmy jeszcze Szwecji.
MIŁE CHWILE W SZWECJI
Jak już wspomniałem, Szwedzi umilali mm pobyt i po meczu. Bardzo do tego przyczynił się p. Brodaty- Zygmunt. dyr. wielkiego przedsiębiorstwa handlowego w Sztokholmie, Polak, rodak z Warszawy. On to zainicjował pierwsze spotkanie pomiędzy Polską i Szwecją, on to sprowadził Cracovię do Szwecji i on umilał wszystkim zespołom polskim pobyt w tym pięknym kraju, nie szczędząc czasu i masy pieniędzy.
WYGRYWAMY 3:0
W roku 1930 rozgrywaliśmy więc mecz ze Szwecją. Zwyciężyliśmy na trudnym teranie sztokholmskim 3:0, grając b. dobrze przeciwko doskonałej drużynie szwedzkiej je słynnym wówczas Kauleldtem na centrze ataku.
Nasza drużyna złożona była i ze starszych i z młodszygh zawodników. Obok mnie grał ze starszych jeszcze Szperling i Frontowicz, reszta to Szczepaniak (był to jego pierwszy mecz, a gnał na prawym skrzydle), Smoczek, Ciszewski, Mysiak, Seichter II, Martyna i Bułanów. Szwedzi zastosowali taktykę hura¬ganowych ataków od razu, chcąc na« z miejsca zgnieść i strzelić kilka bramek. Tylko dzięki rutynie starszych młodzi zawodnicy nie upadli na duchu i potracili wytrzymać nacisk Szwedów, a wówczas myśmy przyszli do głosu.

Z pięknego zagrania całego ataku Ciszewski strzelił pierwszą bramkę a pod koniec pierwszej połowy po ślicznej kombinacji i „wykiwaniu" przez Szperlinga dwóch pomocników i obrońcy szwedzkiego — jego dokładną , centrę zamienił Smoczek na druga bramkę Prowadzaliśmy 2:0!
Źródło: Echo Krakowa cz.23 nr 280 z 18 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.24

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
ODWIEDZINY PANI MIN1STROWEJ

W czasie przerwy do szatni naszej przyszedł poseł polski wraz z małżon¬ką i sekretarzem poselstwa. I oto wytworzyła się następująca sytuacja:
Pani ministrowa sądząc, że mecz już skończony, kazała przynieść do szatni 15 flaszek szampana, a zwraca¬jąc się do mnie, jako kapitana drużyny, rzekła:
— No, proszę Pana, tu jest szampan, proszę wypić zdrowie Polski i oblać zwycięstwo.
— Nie można, Pani Ministrowo, aż dopiero po skończonym meczu, — odrzekłem.
— Jak to? — zapytuje zdumiona małżonka posła — to jeszcze nie koniec? Przecież już wszyscy jesteście tutaj i nie gracie.
— Tak — odpowiadani, — ale to dopiero pauza, a za chwilę z acz niemy drugą połowę.
Z trudom udało mi się wytłumaczyć pani ministrowej, że w czasie przerwy wypity szampan nie wzmocniłby nam nóg, lecz przeciwnie — obciążył i to poważnie.
— No ale po meczu wypijemy, tylko trzymajcie się chłopcy, bo nie tylko my, ale i sam król szwedzki patrzy — rzecze ucieszona ministrowa i zadaje mi pytania dalej:
— A czym Pan jest w cywilu? —
— Urzędnikiem. — odrzekłem — wielu z nas tutaj jest urzędnikami. — wskazałem ręką na innych.
— No proszę! Widzi Pan, urzędnikami są — zwraca się do sekretarza poselstwa. — a Pan też będąc urzędnikiem, z pewnością nie potrafiłby skakać jak oni i wygrywać we footbol.
Sekretarz począł tłumaczyć się z uśmiechem, że wprawdzie nie potraf: grać w piłkę, ale ogromnie cieszy go zwycięstwo naszej drużyny (aczkolwiek zwycięstwa jeszcze nie było) i... obiecywał sic nauczyć. Oczywista posypały się żarty, jak to zwykle bywa, gdy wszyscy mają powód do radości.
ZDOBYWAMY TRZECIĄ BRAMKĘ
Po pauzie znowu Szwedzi zaczęli swe huraganowe ataki, bombardując ...obok bramki stojące wiadra z wodą oraz stojących tam inż. Przeworskiego 3 PZPN-u i pułk. Lotha, kapłana związkowego PZPN-u.
Muszę tu przyznać, że Szwedzi mieli w tym dniu trochę pecha, bo dwukrotnie z paru metrów, zamiast w bramkę, strzelali w wiadra. Napór Szwedów nie trwał jednak długo.
Gdy nie udaje im się kilka pociągnięć, speszyli się, co nasza drużyna wykorzystała, wysyłając atak do pracy.
Ładne podanie Mysiaka przerzuciłam do Ciszewskiego, wysyłając go w bój przeciw dwom obrońcom szwedzkim.
Z walki z nim wyszedł nasz zawodnik zwycięsko, a „kiwnąwszy" jeszcze i bramkarza, posłał piłkę do pustej bramki.
Wygraliśmy 3:0, a zwycięstwo nasze mogło stać jeszcze wyżej, gdyż Szwedzi byli przybici, a ironiczne okrzyki 30-tysięcznej publiczności — wykończyły ich.
Oczywiście, szampan wypiliśmy w szatni, w towarzystwie posła i jego małżonki, oraz naszego kierownictwa.
I tu, w szatni, poseł RP, długoletni polityk i dyplomata, powiedział nam:
„Zwycięstwem tym panowie, zrobiliście więcej i lepszą propagandę, aniżeli ja i mój rząd zdziałał swym 6- letnim pobytem w Szwecji. Cała Szwecja wie znowu, że Polska istnieje i bije swych przeciwników nawet w ich własnym kraju".
ZWIEDZAMY SZWECJĘ.
Nie musze dodawać, jak bardzo cieszył się ze zwycięstwa, również nasz przyjaciel, p. Brodaty, który w nagrodę zafundował nam trzydniowy pobyt, w prześliczne; jak bajka miejscowości nad morzeni „Saltsjebaden".
Z tego pobytu w Szwecji, nie wiadomo, co najpierw i piękniej opisywać: czy wspaniałe krajobrazy prze-ślicznych miejscowości nadmorskich z uroczymi fiordami, czy też sam — we wspanialej swej szacie — Sztokholm.
SZTOKHOLM — WENECJA PÓŁNOCY.
Stockholm — po polsku Sztokholm, nazwany jest Wenecją Północy gdyż leży tuż nad zatoką morską, która kilkoma odnogami wrzyna się w miasto. W dzień, jest Sztokholm pięknym miastem, ale w nocy, przy oświetle¬niu, przedstawia widok bajeczny. Szerokie, lśniące od czystości ulice, wspaniałe gmachy, wzmożony ruch bogatych aut, z przepychem urządzo¬ne wystawy, duże zieleńce, ogrody i parki, oraz wysoka kultura jego mieszkańców, a przede wszystkim niezwykła uprzejmość — czynią to mia¬sto jednym z najwspanialszych w Europie.
Piękną jest Praga ze swymi zabytkami, jak również Budapeszt, cudnie położony nad szeroką wstęgą Dunaju, ciekawy jest Konstantynopol, ze swą egzotycznością, przebogaty i śliczny Paryż — stolica świata, godnym widzenia Holsingfors czy Oslo, najmilszy ze swą bezpośredniością jest Wiedeń, ładne i zdrowe, jak dziewczyna szwaj¬carska — są Genewa i Lozanna, lecz — najpiękniejszym dla mnie jest i był Sztokholm ze swą kulturą i swymi mieszkańcami.

Mieszkańcy ci, jak w ogóle wszyscy Szwedzi, to demokraci w pełnym tego słowa znaczeniu, a najlepszym ich przedstawicielem jest król — Konug Gustaw V — znany wszystkim sportowcom Europy pod pseudonimem „Mister G."
Źródło: Echo Krakowa cz.24 nr 281 z 19 grudnia 1946



Echo Krakowa cz.25

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
KRÓL NA MECZU

Ale a propos króla.
Nie pamiętam dokładnie, czy było to na tym naszym zwycięskim meczu 3:0, czy leż dwa lata przed tym gdy graliśmy także ze Szwecja w Sztokholmie — niestety przegrywając 1:3.
Aczkolwiek byłem wyznaczony jako środkowy pomocnik, kierownictwo zadecydowało w ostatniej chwili, że będzie grał za mnie Wacek Kuchar, ściągnięty z prawego łącznika. Cóż miałem robić? Zgodzić się musiałem. gdyż nie decydowałem lecz kapitan związkowy, którym był mój dawny kolega klubowy Tadzio Synowiec.
Byłem wiec na tym meczu rezerwowym wraz z Józkiem Kubińskim.
Tuż no rozpoczęciu rozgrywek spoj¬rzałem w stronę trybun i na trybunie honorowej ujrzałem króla Gustava V przybyłego na mecz incognito (Król szwedzki nie na wszystkich meczach bywał oficjalnie, t. m. w qali, razem z ministrami).
I wtedy właśnie był obecny nieoficjalnie „po cywilnemu".
Spostrzegłszy króla w loży honorowe trącam łokciem Kubińskiego i powiadam do niego:
— Patrz Józek. — król!
— Gdzie znowu król, nie bujał — król ci będzie chodził na mecz, — oburzony odpowiada Kuba.
— Ależ daje ci słowo, że to król szwedzki, poznaje go przecież, niejed¬nokrotnie widziałem go na ilustracji i teraz go też poznają! — usiłuje przekonać niedowiarka.
Kuba jednak nie wierzył. Chcąc wiec przekonać go niezbicie o prawdziwości moich słów, zwracam się do obok siedzącego funkcjonariusza stadionu sztokholmskieoo i pytam:
— Konunq, Konung? — wskazując oczyma znana sylwetkę króla.
— Tak, tak — oczywiście — odpowiada mi Szwed, uchylając równocześnie kapelusza.
Kuba chcąc nie chcąc, musiał uwierzyć.
Nie mogło mu się jednak pomieścić w głowie że w Szwecji na mecze mię¬dzypaństwowe przychodzi król -sportowiec.
I tu żal Kuby powiększył się jeszcze, że na takim meczu, gdzie świadkiem meczem ze Szwecją w Sztokholmie był sam król, my jesteśmy tylko rezerwowymi. Ale po meczu przegranym nie żałował.
SZWEDZKA VENUS
W trzy dn. po tym, pojechaliśmy do Norwegii na mecz z tamtejsza drużyną.
Mieszkaliśmy w Oslo, stolicy Norwegii. Pogoda jednak nie dopisała nam tym razem — przez dwa dni mżył kapuśniaczek — i ze zwiedzaniem miasta było kiepsko.
Byliśmy za to w teatrze stołecznym, gdzie poznałem najpiękniejsza niewiastę, jaką kiedykolwiek widziałem w Skandynawii.
Nie była to jednak Norweżka — a Szwedka — przepiękna blondyna o cudnie niebieskich oczach i zbudowana jak Venus.
Że nie zakochaliśmy się w niej wszyscy, to wina (nie zaleta) Wacka Kuchara, który dyskretnie lecz skutecznie odseparował nas od jej towarzystwa.
W Oslo przeprowadziliśmy intensywny treningi pod okiem Synowca i silna ręka Wacka Kuchara przygotowując się do meczu z Norwegią.
Spotkanie odbyło się jednak nie w Oslo, lecz we Frederikshafen nad morzem.
Wygraliśmy 4:3, będąc drużyna nie tylko lepszą lecz i wytrzymalszą kondycyjnie.

Najwięcej z tej wygranej cieszyli się PP. Brodatowie oraz cała wycieczka szwedzka, która wraz z nami przyjechała do Norwegii.
Źródło: Echo Krakowa cz.25 nr 282 z 20 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.26

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
PIERWSZY WYSTĘP W REPREZENTACJI

Było to jak wspomniałem w roku 1924.
Do Polski przyjechała reprezentacja Ameryki, aby rozegrać mecz piłkarski. Zawiadomiono mnie w klubie, że zostałem wyznaczony jako środkowy napastnik i mam udać się wraz z innymi kolegami do Warszawy, gdzie odbędzie się spotkanie.
Pojechałem — i przez całą drogę myślałem tylko o tym, że będę grał.
Mieszkaliśmy w hotelu Polonia, razem z Mietkiem Balcerem z Wisły krakowskiej.
Zaczęliśmy się ubierać na mecz. Gdy naciągałem na siebie koszulkę Reprezentacyjną z Białym Orłem na piersiach i ujrzałem swe odbicie w lustrze. — coś ścisnęło mnie za gardło a łzy wzruszenia i dumy zakręciły mi się w kącikach oczu.
Nie byłem w stanie wymówić ani słowa. Stałem przed lustrem i patrzyłem jak urzeczony, w czerwoną koszulkę z pięknym Orłem.
To samo zresztą przeżywał, stojący obok mnie Mietek Balcer, który chcąc coś powiedzieć, zaczął się ją¬kać, później odwrócił się i cichaczem otarł łezkę.
Przypatrujący się tej scenie delegat PZPN-u, dyr. Dembiński, pokle¬pał nas po ramionach, wypowiedział parę miłych słów, dodał otuchy — i wszystko było dobrze.
Odnoszę wrażenie, a nawet jestem silnie przekonany, że dla footbalisty, chwila, gdy po raz pierwszy wdziewa koszulkę z Orłem Białym i ma bronić barw Polski, — jest najpiękniejszym przeżyciem. Jest obojętne, czy spotkanie ma nastąpić w kraju, czy poza jego granicami. Uczucie dumy i wyruszenia jest jedno i to samo i tak rozpiera piersi, że z radości chciało by się krzyczeć na cały świat, że to właśnie ja — ja będę bronił barw kraju, ja jestem tym najlepszym spośród całej masy innych, ja jestem tym szczęśliwym.
Duma i radość ta, są najzupełniej zrozumiałe, jeśli podchodzi się do tych rzeczy właściwie i uczciwie, szczerze i prosto. Wówczas gdy jako młody człowiek, jest się jeszcze nie zepsutym — czy te z powodzeniem czy po prostu... życiem.
Miałem kolegów — nie tylko klubowych — którzy zawsze byli dum¬ni z wyboru do reprezentacji, mimo, że grali dwukrotnie większą ilość meczów w reprezentacji, niż ja. Jest to bowiem najwyższy zaszczyt, jaki może spotkać sportowca, w początkach jego kariery.
PRZEGRYWAMY Z AMERYKĄ
Mecz z Ameryką przegraliśmy nieznacznie, bo w stosunku 2:3. mimo, że byliśmy drużyną grubo lepszą, ale spowodowały to nerwy i jeden jedyny błąd obrony.
Pierwszą bramkę dla nas strzelił Czulak z Wisły, drugą — ja po rzucie wolnym, głową.
Był to mój pierwszy mecz i moja pierwsza bramka w reprezentacji Polski.
DO CZECHOSŁOWACJI NIE MAMY SZCZĘŚCIA
Za moich czasów, reprezentacja Polski nie miała szczęścia w rozgrywkach z Czechosłowacją. Brawie wszystkie mecze, jakie rozgrywaliśmy pomiędzy sobą, kończyły się na¬szą, nikłą wprawdzie — przegraną 1:2, 0:1, itp.
Jeden z meczów, jaki rozegraliśmy w Pradze — zdaje się w 1927 roku — również przegraliśmy w stosunku 1:1.
Kapitanem związkowym był wtedy inż. Tadeusz Kurhan obecny dyr. PUWF-u.
Wstawił on na prawego łącznika doskonałego wówczas bombardiera Bacza z lwowskiej Pogoni niezłego także technika (to znaczy; o tyle niezłego, że jako footbalista nieźle grał technicznie, lecz jako technik z zawodu był świetnym, tuż przed dyplomem inżyniera mechanika na Politechnice Lwowskiej), lecz nieco otyłego, co powodowało dość szybkie zmęczenie.
Tenże Bacz strzelił niesamowicie silną bombę najlepszemu wówczas w Europie bramkarzowi czeskiemu Planiczce, który przy tym strzale ani nie drgnął.
PROWADZILIŚMY 1:0
Tuż przed przerwą, inż. Kuchar polecił Baczowi zejść z boiska ; zastąpił go Stalińskim z Warty — sądząc, że Bacz nie wytrzyma całego meczu. Zatrzymałem schodzącego z boiska Bacza i pytam go:
— Dlaczego schodzisz?
— Ta co mam robić? Jak frajer (niby Kuchar — przyp. aut.) myśli, że ja spuchł i boi si, ta niech gra inny. Ja swoi zrobił! — łyczakowskie akcentom i mocno zadyszany, odpowiada Bacz.
Zszedł, usiadł za bramką i obserwował. Gdy za parę minut lewy po¬mocnik (!) czeski wspaniałym strza¬łem wyrównał, zdenerwowany Bacz krzyknął w naszą stronę:
— A Co, ni mówiłem?! Ta jeszcze do cholery, przegramy!
I rwał się na boisko, aż trudno było utrzymać. Po przerwie nie można było jednak było wymienić zawodnika.

Rzeczywiście, przegraliśmy 1:2.
Źródło: Echo Krakowa cz.26 nr 283 z 21 grudnia 1946



Echo Krakowa cz.27

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
HISTORIA Z DOLARAMI

Na drugi dzień po meczu, w godzinach przedpołudniowych, prezes dr Cetnarowski posłał Tadzia, jako ka¬pitana związkowego do banku, aby zmienił fińskie korony (powracaliśmy wtedy z Finlandi) na dolary.
Obrót dewizami był wówczas dozwolony w całej Europie i nie było żadnych ograniczeń.
Tadzio wykonał polecenie i powrócił na obiad. Pod koniec obiadu, dr Cetnarowsk spytał Tadzia, czy zmienił korony.
— Oczywiście, że zmieniłem — odpowiada Tadek.
— No to dawaj dolary, Tadziu, bo jeszcze je zgubisz. — wyciągając rękę, powiada prezes PZPN-u.
— Dolary? Jakie dolary? — pyta zdziwiony Tadziu...
— Jak to jakie dolary. No a te które miałeś dostać za fińskie korony! Na to przecież posłałem cię do banku! — odpowiada lekko zaniepokojony Cetnarowski.
— Dolary, aha! dolary. No tak — ale w banku mi nie dali dolarów!
— Ależ Tadziu, z pewnością dali ci je tylko może gdzieś zgubiłeś, poszukaj! Rany Boskie, przecież to kupa pieniędzy! — ciągnie zirytowany prezes.
— Ale nie ma, na pewno nie mam, nie dali mi ich...
— Jezus Maria! — krzyczy prezes — takie stare dziecko posłaliście do banku. Wiecie, że jego trzeba pilnować, może gdzieś zgubił, a może mu ukradli... szukać, szukać! — lamentuje już dobrze zaniepokojny Cetnarowski.
Zaczęliśmy badać Tadzia, gdzie był, co robił, wypytywaliśmy kelnerów w restauracji, gdzie jedliśmy obiad, szukaliśmy u Tadka w pokoju hotelowym... wszystko na nic przepadło! Dolarów nie było!
Miniu Szperling jako zawodowy bankowiec, ja i Gintel, porwaliśmy Tadka za kołnierz i udaliśmy się szybko do banku, w którym dokony¬wał on transakcji.
Po wejściu do oddziału dewizowego, Tadek wskazał nam okienko, w którym złożył pieniądze do wymiany. Grzecznie uprzejmie wybadaliśmy urzędników czy i ile dali naszemu wy¬słannikowi dolarów i czy przypadkowo nie znalazł ich ktoś.
Urzędnicy poczęli się uśmiechać, lecz grzecznie wyjaśnili całą sprawę:
Otóż Tadzio odniósł korony fińskie dostał pokwitowanie i zamiast udać się do innego okienka po od¬biór dolarów — poszedł spokojne do domu, zadowolony, że korony wymienił.
Oczywiście za zwrotem pokwitowania, dolary wypłacono nam natychmiast i uradowani odnieśliśmy je prezesowi.
KLUCZYKA NIE ZGUBIŁEM
Biedny był Tadek. Pod gradem ironicznych wykrzykników i uśmiesz¬ków pod jego adresem — aż się uginał, ale sam... także się śmiał. Odgryzł się jednak za te wszystkie docinki na granicy polskiej, kiedy celnicy chcieli zbadać zawartość dużego kufra, w którym byty nasze kistiumy, buty, ręcznik itd.. i od którego Tadzio właśnie miał kluczyk.
Byliśmy niemal wszyscy świadkami tego, jak celnicy zażądali klucza. Tadzio zaczął szukać po kieszeniach i znaleźć nie mógł. Szuka i szuka, gdy wiem słychać jakiś głos: oho, zgubił pewnie!
Tadzio milczy i dalej szuka, — wreszcie kilka głosów wtóruje:
— Ale zgubił, na pewno zgubił!
— Nie! — pada wreszcie odpowiedź bohaterskim tonem. — Dolary mogłem zgubić, ale kluczyka nie zgubiłem!!! — co rzekłszy podał celnikom klucz od kufra, więcej się o niego nie troszcząc.
Po przyjeździe do Warszawy Tadzio spostrzegł, że w Talinie... zapo¬mniał swój — jakeśmy to wszyscy nazwali — „necessaire". Poradziliśmy mu, żeby zadepeszował do Poselstwa w Talinie, co też uczynił.
Gdy byliśmy już w Krakowie — do PZPN-u nadeszła przesyłka — którą ze zdumieniem oglądaliśmy. Był to bowiem pleciony koszyk, a w nim: szczoteczka do zębów, szczotka do bucików, dwie koszule, ręcznik, plik starych „Przeglądów Sportowych", oraz komplet starych gazet, najróżnorodniejszego autoramentu.

Urzędowy list z Poselstwa w Talinie wyliczał pojedynczo całą zawar¬tość, z prośbą o pokwitowanie odbioru i przesłanie go.
Źródło: Echo Krakowa cz.27 nr 284 z 22 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.28

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
EGZOTYCZNA WYCIECZKA

Latem 1927 r. wyjechaliśmy na mecz z Turcją oraz rewanżowe spotkanie Krakowa z Konstantynopolem.
Pierwszy mecz wygrany przez nas w stosunku 2:1 tak podobał się gospodarzom, że zorganizowali jeszcze trzecie spotkanie, a to: Małopolska— Mała Azja.
DROGA DO KONSTANTYNOPOLA
Część zawodników krakowskich, powracających, z zawodów we Wiedniu, spotkała się z resztą ekipy polskiej dopiero w Bukareszcie, a stamtąd przez Konstancę i morze Czarne udaliśmy się do Konstantynopola.
Z Wiednia jechaliśmy do Budape¬sztu, gdzie oczekiwali nas przedstawiciele „Magyar Ladbarugok Szӧvetsege" tj Węgierskiego Związku Piłki Nożnej — a to dlatego, że ekipie naszej przewodniczył prezes PZPN dr Cetnarowski, znany niemal w całej Europie, oraz osobisty przyjaciel węgierskiego prezesa ZPN, dr Fedora.
Węgrzy przyjęli nas w Budapeszcie podwieczorkiem i załatwili nam wszelkie formalności związane z dalszą podróżą.
W Konstancy wsiedliśmy na okręt rumuński, pełen elegancji i wygód, który zawiózł nas do stolicy Turcji.
Podróż okrętem przeszła wspaniale dla innych. Tylko ja i inż. Rosenstock nie braliśmy udziału w ogólnej zabawie i posiłkach, jakie na okręcie podawano, gdyż morska choroba i tu dała nam się we znaki!
Morze było najspokojniejsze i po¬goda wprost wspaniała, ale... dwa cienie, błąkające się po pokładzie, na wzór jakichś widm, to inż. Rosenstock i ja!
Po dwunastogodzinnej podróży przybyliśmy przez Bosfor do Konstantynopola.
Już w samym porcie przedstawiciele tureckiego ZPN objęli nad nami opiekę, która trwała nieprzerwanie aż do opuszczenia przez nas Istambułu.
Opieka ta, chwilami stawała się uciążliwa i nudna gdyż uprzejmi Turcy, którzy każde nasze życzenia w lot odgadywali — o mało nie „zakochali się na śmierć" w naszych młodych i przystojnych chłopcach.
TURECKA KUCHNIA
Zamieszkaliśmy w pięknym hotelu „d’Angletere", z widokiem na Złoty Rog. Nie mogąc przyzwyczaić się do tureckiej kuchni, skorzystaliśmy z oferty emigrantów rosyjskich, którzy prowadzili jedną z najelegantszych i najlepszych restauracji w pięknej dzielnicy Konstantynopola — Pera.
Tam więc jadaliśmy obiady i kolacje i tam dostawaliśmy najwspanialszą zupę, t. zw. rosyjski „borszcz". Nie jest to nasz polski barszcz, lecz specjalność białoruska z jarzynami, podana na śmietanie z przeróżnymi przyprawami.
W Konstantynopolu paliliśmy również najlepsze papierosy. Doskonałe „jockey club" lub „Istambuł", smako-wały po śniadaniu wspaniale, i jak mówił Seichter — po zapaleniu takiego papierosa, mieliśmy „niebo w gębie".
W stolicy Turcji byliśmy 7 lub 8 dni. Wykorzystaliśmy czas i zwiedzaliśmy ją jak najdokładniej.
Na pierwszy ogień poszły naturalnie wszystkie meczety, począwszy od najładniejszego i najsłynniejszego — „Aja Sofia" (dawniejszy chrześcijański kościół św. Zofii). Do dziś dnia, postać aniołów nad głównym ołtarzem są widoczne, aczkolwiek są one trochę „zreformowane", aby nie wyglądały na „święte". Sam główny ołtarz jest nieco przesunięty na wschód w stronę wschodzącego słońca.
Byluśmy również w minaretach, skąd muzzeini wyśpiewują poranne i wieczorne modlitwy, sławiąc i wielbiąc „Allaha, który jest wielki". Godnym widzenia jest pałac ostatniego z sułtanów państwa ottomańskiego, toteż, zwiedzaliśmy go dość długo.
Wiele uciechy sprawił -nam przegląd słynnych „bazarów", położonych po drugiej stronę Złotego Rogu, w dzielnicy „Fener-Batsche", gdzie sprzedawcy oferując nam wyroby tureckie, częstowali nas przy tym kawą po turecku, podawaną w miniaturowych filiżaneczkach. Bili przy tym czołem przed nami, lecz stawiali tak wysokie ceny, że towarzyszący nam przedstawiciele tureckiego ZPN-u śmiali się do rozpuku. Aby przekonać nas o swym, rzekomo uczciwym zarobku, i stosunkowo niskich cenach zaoferowanych artykułów handlarze rozdzierali swe szaty wschodnie i oddawali nam klucze od sklepu, oddając tym samym wszystko do naszej dyspozycji, jeśli im tylko udowodnimy, że chcą nas naciągnąć.
Po długich targach, nabywaliśmy różne drobiazgi, jak szale tureckie, oryginalne dywaniki-modlitewniki, fezy i tp. Wśród towarzyszących nam delegatów był również maitre d’hotel na¬szego hotelu, Grek, który nie pozwo¬lił na wykorzystanie naszej nieświadomości co do tamtejszych stosunków. A wiadomo, że Turka oszuka Pers, Persa — Żyd, a tego ostatniego oszuka z pewnością Grek, jeśli go oszukać zechce.

Tak więc nasz Grek był nam pomocny przy kupowaniu różnych dro¬biazgów.
Źródło: Echo Krakowa cz.28 nr 285 z 23 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.29

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
KŁOPOTY JĘZYKOWE

W Rumunii i Bułgarii czuli się nasi chłopcy doskonale, zwłaszcza w Bułgarii, gdzie jedzenie było wprost wyśmienite i owoce — jak Wiśniowski mówił, „południowe” — wyborne i tanie.
Ale z tym jedzeniem, względnie z zamówieniem jedzenia zwłaszcza kiedy byliśmy w dwójkę lub w trójkę w obcej restauracji (nie hotelowej), nie było znowu lak łatwo!
Z Bułgarami — aczkolwiek są to Słowianie, nie łatwo jest się porozumieć, język ich bowiem bardzo różni się od polskiego. Dlatego też kiedy nasz obrońca Bil Edek, Kazio Seichter, Strycharz i Kuba-Kubiński, wybrali się pewnego razu do jakiejś restauracji a siadłszy przy stole zobaczył kartę z jadłospisem pisanym „cyrylicą” już na wstępie zrzedły im miny. Niezrażeni jednakże, zawołali kelnera i na chybił- trafił, wskazując palcem na jakieś danie w karcie zażądali podania go. Przypadek chciał, że akurat dania tego zabrakło, dlatego też kelner pospieszył wyjaśnić, że tego dania, już brak. Ale jakże wyjaśniał? Zamiast zaprzeczyć kręcąc głową — jak się to na całym świece robi — zaprzeczał, kiwając głową, właśnie jakby mówił, że tak, jest!
Oczywiście nasi zgłodniał chłopcy, zadowoleni skinął; na kelnera rękoma, mówiąc równocześnie:
— No to dawaj brachu to jedzenie, bo kiszki marsza grają!
Lecz kelner, kiwając potakująco, wcale nie kwapił się z podaniem potrawy i stał, oczekując dalszych rozkazów.
Zirytowany troszkę Kazek Seichter, porwał kartę i wskazując palcem na inny napis, pyta kelnera:
— No, a to jest?
— Da, da — odpowiada kelner, lecz kręci głową w tę i ową stronę co widząc nasi, teraz dopiero zrozumieli, ze ruch głowy potakujący jest tam zaprzeczeniem, zaś zaprzeczający ruch głowy właśnie naszym ruchom potakującym.
NAJLEPIEJ NA MIGI.
Nie mogąc się porozumieć z kelnerom Bil — który zapragnął zjeść rybę zaczął pokazywać kelnerowi rękami ruchy pływackie, jak przy stylu klasycznym. Kelner w lot zrozumiał o co chodzi, znikł, a ze parę minut przyniósł zdumionym Cracoviakom smażonego karpia. Oczywiście, że i Seichter poszedł w ślady Bila, jednakże jemu zachciało się gęsiny.
Cóż więc nie robi?
Otóż wzniósłszy dłonie w bok do góry, zaczął nimi wachlować, a równocześnie wydawał gardłowo dźwię¬ki, mające naśladować gęganie. Tym razem kelner przyniósł... kaczkę, którą już wszyscy zamówili, mówiąc do kelnera po polsku, a on do nich w swym ojczystym języku. Że przy tym było nie mało epitetów pod adresem kelnera — który oczywiście nic nie rozumiał — oraz żartów i śmiechów — to zupełnie zrozumiałe. Wpłynęło to tylko na polepszenie apetytu, na brak którego footbaliści nie mogą się nigdy uskarżać.
WYGRYWAMY ALE... W RULETKĘ.
Na dzień przed wyjazdem, przyjechali z Konstantynopola delegaci klubów „Galata-Serai", oraz FC „Pera", chcąc zabrać Cracovię na cztery mecze. Chłopcy gdy to usłyszeli — jak byli porozbijani po meczach, tak nagle wszyscy wyzdrowieli i naturalnie, że chcieli jechać, choćby nawet czekała ich przegrana.
Ówczesne jednak kierownictwo, w którym ważkie słowo miał Kałuża, aczkolwiek był graczem, — nie zgodziło się na przyjęcie bardzo dogodnej oferty i z przykrością odmówiło.
W nagrodę, za to, Wiśniewski wraz z Kubińskim postarali się, aby przyjemny pobyt w pięknej Sofii przedłużyć jeszcze o kilka dni. Zrobili to w ten sposób, że po prostu poszli do ka¬syna gry zasiedli do ruletki i... wygrali tak dużą sumę pieniędzy, że starczyło jeszcze na cztery dni pobytu dla wszystkich.
Kolosalne szczęście mieli przy tym. Za pozbierana od poszczególnych zawodników ostatnie niemal grosze, obstawili tak szczęśliwie numery i pola, że wyfraczeni panowie, oraz głęboko dekoltowane panie, zaczęli tłumnie zbierać się za ich plecami i tak długo czekali z obstawieniem numerów aż uczynił to Wiśniowski czy Kubiński.
Obserwująca naszych szczęśliwców reszta graczy, trzymała kciuki zaciśnięte ni szczęście, lecz wkrótce zrezygnowani musieli odejść od okien, gdyż Wiśniowskiego i kolegę zasłoniły tłumy współgrających.
Gdy Kubiński spostrzegł, że forsy jest już dość na kilkudniowe przyjemności dla reszty kolegów, powiedział: „stop! idziemy do domu!” Wspólnik jego chciał jeszcze postawić na cyfrę „13". Kuba jednak uparł się i nie pozwolił Wiśniewskiemu zagrać.
A szkoda!
Oto, gdy już prawie wychodzili, usłyszeli jak krupier ogłaszał wygraną numeru „13”! Czekała ich więc wygrana 30-krotrej stawki.

Ale i to co mieli wystarczyło na kilkudniowy przyjemny pobyt i niewinne zabawy, aż do chwili powrotu do Krakowa.
Źródło: Echo Krakowa cz.29 nr 286 z 24 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.30

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
GRAMY Z TURCJĄ

Meczem Polska— Turcja, rozpoczęliśmy serię spotkań, jakie zakontraktowano w Konstantynopolu — a których, jak już powiedziałem było aż trzy. Pierwszy mecz rozegraliśmy w piątek z okazji jakiegoś święta. Spotkanie odbyło się na .. dziedzińcu koszarowym, który był zarazem boiskiem największego klubu tureckiego „Galatar Serail".
Były to olbrzymie koszary, mające w swym czworoboku ogromny dziedziniec dla ćwiczeń, okolony wysokimi trybunami. Sama nawierzchnia była straszna! Ani źdźbła trawki, lecz kamienisty grunt, gdzieniegdzie dla „miękkości" posypany żużlem!
Część naszej drużyny, która przyjechała wprost z kraju a nie z nam; z Wiednia, wiozła swoje buciki, spodenki i pończochy w osobnym kufrze, który gdzieś na granicy rumuńskiej — zginął. Turcy z konieczności musieli nam pożyczyć burków i pończoch, gdyż koszulki z Orłem Białym. — wiózł każdy z sobą. Tak się stało, że i mnie dostały się wypożyczone buciki, które — nawiasem mówiąc — były całkiem nowe. Po trzech zawodach, granych na takim boisku, moje buciki były kom¬pletne zdarte od spodu! Dosłownie podeszwy przedarłem aż do pończoch, na tym kamienistym boisku!
Mecz sam z Turcją wygraliśmy 2:1, przy czym obfitował on w ciekawe momenty a przede wszystkim w ostrą grę prowadzoną przez Turków, którzy za wszelką cenę, chcieli zrewanżować się za przegraną w Łodzi 0:2. Nie udało im się to, na skutek bardzo dobrej gry całego polskiego zespołu.
TURCY GRAJĄ OSTRO
Świetnie grał atak z Kałużą, Sperlingiem, Kucharem i Adamkiem na czele, oraz pomoc z Tadkiem Zastawniakiem, Hankem i Chruścińskim. Goerlitz popisywał się robinzonadami broniąc wszystko co było do obrony. Najbiedniejszym był Wacek Kuchar.
Turcy — jako, że był on najniebezpieczniejszy w ataku, szli na niego bardzo ostro i sponiewierali go tak, że po meczu w szatni gdy oglądaliśmy jego plecy, — wyglądały one jak jedna krwawa plama. Kolana rozdarte do krwi, dłonie rozdrapane od upad-ków na kamienista ziemię. Ale wesoły Wacek, nic sobie z tego nie robił, mówiąc lwowskim akcentem:
„ta cholery muzułmany i tak prze¬grali!"
MEDALIK SYNOWCA
W krytycznych momentach, kiedy Turcy przygniatali nas trochę. Tadek Synowiec jako kapitan zw. PZPN, stojąc za bramką — szeptał cichą modlitwę trzymając w rękach medalik Matki Boskiej, który znalazł w chwili, kiedy wbiegaliśmy na boisko: „Matko Boża — opiekunko Polaków, nie pozwól aby poganie nieuznający Ciebie i Syna Twego — odnieśli zwycięstwo nad chrzęścijany".
W czasie pauzy Tadek przybiegł do szatni i zachęcał nas do lepszej gry, mówiąc: „Nie bójcie się chłopcy, znalazłem medalik z Matka Boską — nie możemy przegrać". I nic przegraliśmy!
KRAKÓW — KONSTANTYNOPOL
Na drugi dzień graliśmy zawody Kraków — Konstantynopol. Wobec ostrej gry i kontuzji odniesionych na skutek kamienistego boiska, drużyna krakowska wyglądała dość koślawo! Na łączniku miał grać kontuzjowany Gintel, który nie bardzo do gry się kwapił, gdyż — jak się wyrażał — nie chciał grać z tymi „pogańcami". Uproszony przez inż. Rozenstocka Wacek Kuchar, aby zagrał w zespole krakowskim jako „gość", aczkolwiek poturbowany, natychmiast się zgodził, wobec czego do gry przystą¬piliśmy z otuchą.
Turcy, którzy mieli ten sam skład co dnia poprzedniego, chcieli wygrać ten mecz i nieprzebierali w środkach. Tym razem Adamek stał się celem ich ostrej gry ale — on też nie wiele był im dłużny.
Mecz zakończył się wynikiem remisowym 3:3, przy czym Antek Malczyk znowu pokazał swą klasę, jakiej byliśmy świadkami w Wiedniu, zaś Wacek Kuchar, strzelił bramkę dla Kra¬kowa ! Trzeci mecz, grano zespołem krakowsko-lwowskim pod nazwą Małopolska, zaś Turcy wysławiając graczy ze Skuszani i Smyrny grali jako Mała Azja. Mimo, że graliśmy trzeci dzień z rzędu nie upadliśmy ze sił i wygraliśmy 2:0, mimo iż sędziował Turek, który nie był dla nas zbyt uprzejmy. Schodzących do szatni zawodników, cześć publiczności poklepywała po ramionach, zaś część skrycie boksowała po plecach. Dostało się Adamkowi, Seichterowi i mnie.

Jako pewnego rodzaju nagrodę za wygrane mecze i wytrzymałość przez trzy dni, kierownictwo PZPN i KOZPN obiecało nam wycieczkę na wyspy „Princ po" na morzu Marmara, której to obietnicy rzeczywiście dotrzymało.
Źródło: Echo Krakowa cz.30 nr 288 z 28 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.31

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
JEŹDZIMY NA OSIOŁKACH

W blisko 25 osób udaliśmy się maleńkim stateczkiem na całodzienną wycieczkę na ślicznie na pełnym morzu położone małe wyspy. Po przyjeździe na miejsce oraz dobrym obłędzie wspanialej tureckiej kawie, — przed restaurację, w której jedliśmy obiad, przyprowadzono kilkanaście już osiodłanvch osiołków wraz z poganiaczami. Z okrzykami radości rzuciliśmy się ochoczo każdy na wybranego przez siebie osiołka, usadawiając się wygodnie w siodłach, gotowi do odbycia wycieczki w głąb wysepki — wierzchem.
Nie wielu z nas jeździło w swym życiu na tych upartych stworzeniach. Nie wielu też potrafiło na nich jechać.
Najpewniej i najlepiej jechał Goerlilz (może kiedyś z osłami miał do czynienia), gorzej jechał już Kuchar i Kałuża, jeszcze gorzej reszta z nas, ale człowiekiem, któremu osioł się zaciął. — był nieszczęśliwy Gintel.
Nie wiem dlaczego, nazwał on swego osiołka zdrobniałym imieniem — „Joseł” Giniel przemawiał do osiołka, dopingując go i przemawiając do jego ambicji, by nie dal się wyprzedzić innym:
— Joseł — ty się nie daj, ty widzisz, że oni są na przedzie. Czy tobie nie wstyd Joseł...
Uparty osiołek wlókł się jednak noga za nogą i nie kwapił się biec truchcikiem, jak inne. Na próżno poganiacz nawoływał i bił batem. — długouchy uparł się i szedł powoli.
— Joseł, ty nie rób mi wstydu — prosił Gintel — ty bądź ambitny, ja cię proszę to mówiąc, głaskał osła po karku, aż wreszcie zsiadł z niego i poklepał po zadzie.
Osioł, jakby tylko na to czekał, pognał naprzód, a biedny Gintel biegnąc obok z trudem wdrapywał się na siodło. Dognał on resztę zawodników, a zrównawszy się z nimi podpatrzył sposób na leniwe osły i odtąd jechał już stale na przedzie.
Sposób wynalazł Pychowski, a polegał on na tym, ze wziąwszy w rękę ołówek, wbijał go zwierzęca w grzbiet tuż pod siodłem w tyle. Zwierzę, czując estry koniec ołówka wbijający mu się w grzbiet, uciekało naprzód, chcąc się uwolnić od ukłucia a raz pobiegłszy w przód, biegło dosyć daleko. I tak co pewien czas, wbijano ołówki w grzbiety osłów. Pychowski w zapale tym, trzymając jedną ręką lejce, drugą wbijał ołówek — nie wiedział jednak o tym, że przedziurawił sobie całą marynarkę w tyle. Cel jednak osiągnął!
Ten sposób podglądnął Gintel i osioł jego od tego czasu był stale na przedzie.
Inną przygodę miał znowu Kuchar Wacek. Oto osioł jego w pewnym momencie ukłuty zbyt silnie ołówkiem. pobiegł galopem naprzód i nagle stanął, zaparłszy się przednimi kopytami o ziemię. Nasz Kuchar fajtnął przez głowę osła wprost przed niego, klnąc ile wlezie. Nie wypuścił jednak lejc z rąk tak, że zaraz wsiadł na osła i galopował dalej.
Wszystko to dniało się przy akompaniamencie głodnych śmiechów, żartów i nabierania. Osły pchały się jedne na drugie, a dodać należy, że jechaliśmy wąską ścieżyną, wijącą bezpiecznie po zboczach wysokiej góry. Tuż obok ścieżki, szerokiej najwyżej na jakieś dwa metry, zbocze góry opadało ostro w dół aż do morza. Nie doszło jednak do żadnego wypadku, gdyż przyzwyczajane do tego rodzaju wycieczek zwierzęta, zgrabnie omijały niebezpieczeństwa.
Dojechawszy do szerokiej polany, okalanej drzewami, zjedzono obfity podwieczorek, zabrany przezorny przez kierownictwo i dokonano wspólnej fotografii. Kierownictwo w osobach dr Cetnarowskiego, inż. Rosenstocka i Synowca, jechało wygod¬ną przedpotopową land arą, pod baldachimem.
Po podwieczorku, znowu na osłach, urządziliśmy wyścig aż do samej restauracji, skąd wyjechaliśmy. Zwyciężyła ekipa krakowska przed lwowską i warszawską. Na stateczek czekaliśmy do późnego wieczora. Do tego czasu skracaliśmy sobie czas śpiewaniem znanych piosenek, w których prym wodził Kuchar. Turczyni, zamieszkujący wysepkę, przysłuchiwali się pięknie brzmiącym w obcym dla nich jeżyku śpiewanym piosenkom.
BAKSZYSZ — BAKSZYSZ
Na drugi dzień w południe odjeżdżaliśmy z Konstantynopola. Żegnali nas delegaci tureckiego Związku, którzy towarzyszyli nam aż do portu. Gdy dano ostatni sygnał do wsiadania, prezes Cetnarowski zaczął wylewnymi słowy dziękować delegatom turec¬kim za ich uczynność i opiekę nad nami, podając im rękę w serdecznym pożegnaniu.
Delegaci odwzajemnili uścisk dłoni, ale... pozostawili ją dalej wyciągniętą, tylko dłonią do góry — mówiąc przy tym: „bakszysz iket”, baikszysz...!
Zdumiony prezes PZPN-u szepnął parę słów skarbnikowi, by dał im kilka funtów tureckich... napiwku — i czym prędzej wsiadł na statek. Jak nam wytłumaczyli oficerowie statku rumuńskiego, na którym powracaliśmy. wówczas panowały tam jeszcze stare zwyczaje wschodnie, gdzie wykorzystywano każdą niemal sposobność otrzymywania napiwków, nawet za uprzejmości towarzyskie.

Drogą na Bukareszt i Lwów powróciliśmy do Krakowa.
Źródło: Echo Krakowa cz.31 nr 290 z 30 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.32

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
W REPREZENTACJI KRAKOWA

Udział w zawodach reprezentacyjnych Krakowa był w owych czadach również pewnego rodzaju satysfakcją. Kapitan związkowy Krakowa, starannie dobierał wówczas graczy do jedenastki i dostać się tam nie było tak łatwo. Toteż wyniki Krakowa przeciwko innym miastom były prawie zawsze zwycięskie i z przegraną spotykaliśmy się bardzo rzadko.
No, ale wówczas dobrych zawodników było sporo i było w czym wybierać. Konkurencja była wielka i umiejętności poszczególnych zawodników wysokie. Toteż mecze rozgrywane takimi zespołami stały na wysokim poziomie.
KRAKÓW — LWÓW
Pierwsze moje mecze reprezentacyjne Krakowa datują się od rozgrywek o puchar Żeleńskiego pomiędzy Krakowem i Lwowem. Walka pomiędzy tymi miastami trwała o ten puchar przez lat 25, aż w decydującym spotkaniu Kraków wygrał ten puchar i to właśnie na gorącym gruncie lwowskim w stosunku 3:2.
Pamiętam ten mecz doskonale, gdyż brałem w nim udział na środku pomocy. Lwowiacy do przerwy prowadzili 2:0. Mimo dobrej gry Kraków nie sposób było strzelić bramkę świet¬nemu wówczas bramkarzowi lwowskiej Pogoni — Goerlitzowi.
LOKALNY PATRIOTYZM
I tu — muszę podkreślić lokalny patriotyzm, jaki cechował dawnych piłkarzy krakowskich, jeśli chodziło o przysporzenie chwały czy splendoru grodowi podwawelskiemu. Obojętne było, z jakiej drużyny dany gracz pochodził, czy z Wisły czy też Cracovii, Wawelu czy Jutrzenki lub Makkabi —jeśli chodziło o Kraków, względnie zwycięstwo dla jego barw, antagonizmy klubowo zacierały się natychmiast, a zawodnicy stanowili jeden, silny, zwarty zespół, dążący całą du¬szą do zwycięstwa. Tak było i na tym meczu, który miał rozstrzygnąć, czy po 25 latach walki puchar Żeleńskiego zostanie we Lwowie czy też powróci do Krakowa na zawsze, jako cenne zwycięskie trofeum.
W czasie pauzy siedzieliśmy smutni w szatni, nie mówiąc nic do siebie. Nagle ni stąd ni zowąd zrywa się Czulak z Wisły krakowskiej i śmiejąc się rzecze:
— Co się smucicie? Mecz mamy w kieszeni, puchar pojedzie do Krakowa! Wygramy 3:2!!!
— Czyś ty zwariował? — pytam zdumiony rozochoconego Wiślaka — lwowiacy prowadzą 2-0, a ty mówisz, że wygramy!
— W jaki sposób, chyba, że sam strzelisz 3 bramki! — dodaję...
—• Nie bój nic — odpowiada krakowskim akcentem Czulak — albo ja, albo Kałuża strzelimy i mecz wygramy!
Oczywista, że Czulak chciał dodać nam otuchy, nigdy jednak nie myślał, względnie nie był pewnym, że rzeczywiście uda się strzelić dobrze gra¬jącemu Lwowowi 3 bramki.
A jednak — udało się i strzegliśmy 3 bramki!
KAŁUŻA BOHATEREM SPOTKANIA
To znaczy — nie myśmy strzelili, lecz strzelił je Kałuża. A strzelił je wszystkie trzy, bardzo sprytnie! Jak już wspomniałem, Goerlitz w bramce Lwowa grał doskonale. Kałuża — który już był wtedy dość poważnie w latach zaawansowany — nie wracał do tylu, lecz zostawał w przedzie wysunięty i czyhał tylko na sposobność, by wykorzystać wysunięcie się wprzód jednego z obrońców lwowskich. Z drugim lekko sobie poradził „kiwnąwszy" go sprytnie, a mając samego bramkarza — plasowanym lekkim strzałem umieścił pierwszą piłkę w siatce.
Przy drugiej bramce Goerlitz leżał na ziemi i zrozpaczony patrzał, jak Kałuża wjeżdża z piłką przy nodze do bramki. Trzecią strzelił Kałuża podobnie jak pierwszą. Prowadziliśmy 3:2 i do końca było jeszcze tylko 15 minut, kiedy nagle będąc koło naszego pola karnego (grałem na środku po¬mocy) zdumiony zobaczyłem trochę w tyle za mną Czulaka i naszego Staszka Wójcika, grających wprawdzie na łącznikach, ale cofających się do tylu w celu utrzymania wyniku zwycięskiego.
— Idźcie naprzód!— powiadam do nich — damy sobie sami radę bez was!
Uśmiechnęli się tylko, a gdy złapali piłkę — posłali ją daleko... za ogrodzenie boiska, by zyskać na czasie. Lwowiacy dwoili się i troili, ale — nie mogli nic zdziałać. Kraków bronił się dobrze i mecz wygrał, zabierając wspaniały puchar na wieczną własność. Tuż po zakończeniu zawodów na boisko wpadł uradowany kapitan zw. Rosenstock, ściskając nam gorące ręce. Drużyna porwała go na ramiona i wyniosła aż do szatni. Spodobało się to lwowskiej publiczności, która nas obdarzyła gromkimi oklaskami, a której zaimponowała ta jedność i przy, wiązanie oraz zaciętość, z jaką Kraków walczył o trofeum dla siebie.
Prasa lwowska po zawodach na drugi dzień podkreślała również, że w meczu tym zniknęła rywalizacja i antagonizm, jaki cechuje drużyny kra¬kowskie na swoim podwórku i jeśli chodziło o uzyskanie zwycięstwa dla barw Krakowa, dla swojego rodzinnego miasta, wtedy widać było, że antagonizmy te znikły, a była tylko wspólna, silna — złożona z 1! części, jedna wola zwycięstwa.

I tak było nie tylko w tym meczu. To samo było w Warszawie, kiedy chodziło o zdobycie pucharu, który Kraków po kilku meczach wygrał dla siebie.
Źródło: Echo Krakowa cz.32 nr 291 z 31 grudnia 1946


Echo Krakowa cz.33

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
JEDZ1EMY DO WIEDNIA

Jedną z miłych wycieczek reprezentacji krakowskiej, był wyjazd do Wiednia na turniej: Wiedeń—Budapeszt—Zagrzeb—Kraków. Zajęliśmy wówczas 3-cie miejsce po Wiedniu i Budapeszcie, bijąc Zagrzeb 6:1.
Drużyna wyjechała pod kierownictwom ówczesnego prezesa, gen. M. i wiceprezesa Berskiego. Mimo, iż prawie wszyscy z nas znali Wiedeń dosyć dobrze. — chętnie zgodziliśmy się na specjalnie dla nie zorganizowane zwiedzanie zabytków i aktual¬ności Wiednia. Zwędziliśmy ..Schlenbrun” i t. zw. „Burg", tum św. Szczepana i krypty cesarzy austriackich w kościele Kapucynów, oraz wiele innych godnych widzenia rzeczy. Mili — wówczas — wiedeńczycy, gościli nas bardzo serdecznie, może dlatego, że jako do dawnych „galicjaków", mieli do nas pewien sentyment.
Pierwszy mecz w turnieju przegraliśmy z Budapesztem 2:6 i to niemal w ostatnich minutach, gdyż do 30 mi¬nuty po przerwie wynik był 2:2. Niestety, nerwy nie wytrzymały a nasz bramkarz nerwowo najwięcej nie dopisał.
Na drugi dzień, przy obiedzie, specjalną mówkę miał do nas prezes KOZPN qen. M., który wmawiając w nas. iż na grę naszą patrzy „cała Europa" — prosił o ambitną grą i włożenie do gry swych najwyższych umiejętności. Jako nagrodą obiecał nam wszelkie zabawy w „Praterze" na jego i wiceprezesa Berskicgo, koszt !
To przemówienie, a zwłaszcza obiecanka zabaw w Praterzo, zdopingowało nas bardzo. Kapitanem drużyny Krakowa, był wówczaa Henryk Reyman (obecny dyr. WF i PW w Krakowie, przyp. red.), który również miał z nami specjalną rozmowę — oczywiście. na wesoło!
WYGRYWAMY Z ZAGRZEBIEM 6:1
Mecz z Zagrzebiem, graliśmy na boisku Vienny, na „Hohe Warte" w obecności co najmniej 50.000 widzów a był to może jeden z najlepszych meczów reprezentacji krakowskiej. Wszystko nam klapowało, atak chodził dobrze, a przede wszystkim strzelał!
Już to podkreślić trzeba, że ówczesny środkowy napastnik krakowskiej Wisły H. Reyman — grający tym razem na środku ataku — strzelał przy każdej niemal nadarzającej się sposobności. Sam też strzelił 3 bramki Ale nie tylko strzelał — dyrygował drużyną także. Pamiętam, że niejednokrotnie wołał do mnie: „Chruściel — nie zanadto do przodu, zostań w tyle!" Obok mnie grali Kotlarczyk i Zastawniak II, na obronie Gintel z Pychowskim. w bramce Koźmin.
Początkowo wyglądało to dosyć przykro, albowiem Jugosłowianie strzelili nam pierwszą bramkę i dosyć długo prowadzili. Zapytany w tym okresie gry, przeze mnie — Koźmin jak będzie z naszą wygraną — odrzekł z wielką pewnością siebie:
— phi! — co za pytanie? musimy wygrać, a właściwie, to już wygrali¬śmy, tylko że oni na razie prowadzą 1:0. Ale to sią zaraz zmieni — jak który z naszych strzeli qola!
— No — myślę — o ile który z na¬szych strzeli gola i jeszcze kilka innych, to pewnie wygramy! Tak rozumować niezbyt trudną rzeczą — ale w rzeczywistości tak się stało! Wygraliśmy i to wysoko 6:1.
BAWIMY SIĘ W PRATERZE
Oczywista, że prezes KOZPN słowa dotrzymał i z własnej szkatuły przeznaczył ileś tam szylingów austriackich na „Prater". Któż ze starszych krakowian niw zna Wiednia i jeqo Prateru? Tanio i beztrosko można się tam do woli ubawić t uśmiać do rozpuku. Prym w zabawie oczywiście wodzili Gintel i Reyman, którzy nabierali młodszych zawodników, a z na¬bieranych — śmialiśmy się wszyscy.
Poszliśmy na t. zw. „Riesenrad", Gdy w wagoniku, będąc wszyscy ra¬zom dojechaliśmy do najwyższego miejsca, a „Riesenrad” zatrzymał się na chwilę — Reyman rzekł do nas wszystkich, poważnym głosem:
— … tu w tym miejscu, Franz Josef I — wyrzekł pamiętne słowa ….
— a co powiedział? — zapytał jeden z najmłodszych.

— ...żebyś go w... itd. — odrzekł wśród ogólnego śmiechu Reyman. Mi¬mo dosadnych lecz dowcipnych żartów, nikt nie obrażał się wszyscy się dobrze bawili. .Każdy silił się na dowcip, a jeśli taki udał się któremuś z nas, był żywo oklaskiwany i przyjmowany beztrosko ogólnym śmiechem. Byliśmy młodzi, zdrowi — czasy były spokojne, kłopotów nie miał żaden z nas. no i …. wgraliśmy mecz. Powód więc do radość i żartów był!
Źródło: Echo Krakowa cz.33 nr 1 z 1 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.34

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
DIABELSKA KARUZELA

Gdyśmy już użyli wszelkich „Rutschbahinów" czy „Riesenrad'ów”, huśtawek czy karuzel — poszliśmy na koniec do sali, w której mieściła się tzw. diabelska karuzela. Polegała ona na tym, że wchodziło się na śliski parkiet okrągły, który za pomocą motoru elektrycznego, puszczany był nie tylko w ruch kołowy, lecz i odśrodkowy. Nikt z przebywających na nim nie mógł ustać i przy silnym ruchu tego parkietu, wszyscy walili się na ziemie i byli odrzucani siłą odśrodkową na ściany, wyłożone czymś w rodzaju materaców.
Cała sala ryczała ze śmiechu z ko¬micznych pozycji poprzewracanych gości a i sami uczestnicy tej jazdy, śmiali się do rozpuku. Na taką karu¬zelę wybraliśmy się i my z naszym prezesem M. Oczywista, że pierwszy pa ziemi w pozycji arcykomicznej leżał gen. M. Tuż za nim na ziemię powędrował Reyman i ja, za mną powoli reszta. Gdybym chciał szczegółowo opisywać, co się wtedy tam działo, jak Reyman chwycił za kra¬wat prezesa M. chcąc utrzymać równowagę. względnie nie spaść z par¬kietu, jak Zastawniak rzucony siłą odśrodkową, wylądował na brzuchu Reymana, jak Wójcik chwycił za nogę Gintla i nie puścił tak długo, aż karuzel stanął, jak Adamek zamiast na nogach stał na głowie, i jakeśmy wszyscy zmaltretowani z powyciąganymi krawatami — ba, koszulami — z rozczochranymi czuprynami, ale czerwonymi ze śmiechu twarzami, wstawali z parkietu, by... jeszcze raz użyć tej uciechy i śmiechu, — musiałbym opisywać całymi dniami o tym, co się tam działo.
WYGRYWAMY PO 10 SZYLINGÓW
Prezes M. zafundował nam jeszcze raz tę diabelską karuzelę, obiecując po 10 szylingów temu, kto z niej nie snadnie. Oczywista, że zgodziliśmy się chętnie na to. Sam prezes — który nic brał tym razem udziału w jeździe, dał nawet 10 szylingów maszyniście, by ten rozpędził karuzelę jak najszybciej, chcąc mieć uciechę z nas, jak będziemy z karuzeli spadali.
Muszę dodać, że na karuzeli w pośrodku naokoło wbudowanego słupa, byłe siedzenie wyścielane, na którym można było usiąść, lecz z którego i i tak musiało się spaść, gdy karuzela była w ruchu.
Wzięliśmy się na sposób, chwytając się silnie pod ręce i siadając na okrągłym fotelu, wytrzymaliśmy całą jazdę. Na próżno prezes M. wołał do maszynisty: „noch besser! noch besser!" (jeszcze lepiej) nic nie pomo¬gło! Cała drużyna trzymała się dobrze i spadła, wygrywając od prezesa po 10 szylingów każdy!
Karuzela, śmiechy । żarty sprawiły, że chłopcy mieli wspaniale apetyty przy dobrej kolacji, którą okraszono dobrym austriackim winem. Będąc w Krakowie, długo wspominaliśmy miłą wycieczkę do Wiednia i... karuzelę!
MALCZYK - POLSKI ZAMORRA
Innego rodzaju wyjazdem do Wiednia był wyjazd na mecz z Wiedniem przed meczem Austria—Hiszpania, wygranym przez tą ostatnią 1:0. Po pierwszym meczu, jaki Kraków rozegrał z Wiedniem w Krakowie z dobrym wynikiem 0:0, w którym to meczu Antek Malczyk był bohaterem tłumów, reprezentacja Krakowa została natychmiast zaproszona do Wiednia na rewanż.
Wobec 80.000 widzów, znowu na Hohe Warte rozegraliśmy te zawody przeciwko doskonałej jedenastce wiedeńskiej z Eisenhaferem, Binderem i Schmausem na czele — przegrywając zaledwie 0:1.
I tu, znów Antoś Malczyk był bohaterem dnia! Bronił jak lew, wszystkie strzały z bliska i z daleka, jakie wiedeńczycy oddawali na naszą bramkę, stawały się łupem świetnie usposobionego Antka. Bronił nie tylko strzały idące w bramkę, ale bronił nawet takie, które szły o jakieś dwa do trzech metrów poza bramkę. Niepodobna było mu strzelić gola. Austriacy wychodzili wprost z siebie i... głupieli! Publiczność ryczała z zadowolenia i biła brawo, krzycząc i skan¬dując: „Maltschik, Maltschik!", a nasz Malczyk bronił — jak lew. Jedyną bramkę puścił, będąc zasłonięty po kornerze przy końcu meczu. W czasie przerwy pomiędzy naszym meczem a meczem Austria—Hiszpania, poza fotografami i kinooperatorami, którzy Malczyka trzymali przed swymi aparatami co najmniej 20 minut — podszedł również do Malczyka słynny bramkarz hiszpański — Zamorra, gratulując mu świetnej gry.
Poza świetną grą Malczyka, drużyna krakowska zaimponowała wtedy również swą grą kombinacyjną, przypominającą do złudzenia słynną wiedeńską grę, która właśnie spodobała się wiedeńskiej publiczności. Po przegranym meczu Austrii z Hiszpanią, wszystkie niemal gazety wiedeńskie podkreślały zgodnie, że gra Krakowa z Wiedniem lepiej podobała się. aniżeli Austrii z Hiszpania, gdzie walczono brutalnie, podczas gdy na naszym meczu — grano w football.

Ale — to były dawne czasy i dawni gracze!
Źródło: Echo Krakowa cz.34 nr 3 z 3 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.35

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
BELGIA — HOLANDIA - FRANCJA Jednym z najbardziej udałych pod względem sportowym — a mniej kasowym — był wyjazd reprezentacji piłkarskiej Krakowa do Belgii, Holandii l Francji.

Są to czasy nie tak bardzo odległa, więc pamiętając je bardzo dokładnie. postaram się tę miłą pod każdym względem wycieczkę sportową opisać jak najbardziej szczegółowo i nieco szerzej, aniżeli poprzednie.
Czynię to dlatego, że wielu spośród uczestników tej wycieczki żyje do dzisiaj wielu z nich zajmuje w życiu społecznym i sportowym wybitne stanowiska — żaden z nieb nic bierze już czynnego udziału jako foolbalista. zaś kilku z nich — odeszło na zawsze.
Pod koniec roku 1933. na zaproszę nie Belgijskiego Związku Piłki Nożnej. Jak również Holenderskiego Związku, oraz Emigracji Polskiej we Francji, — Kraków wysłał swą najlepsza jedenastkę. by zmierzyła się z reprezentacjami tychże państw w piłce nożnej.
NAJLEPSZA NASZA JEDENASTKA
Długo wybierano wśród na lepszych piłkarzy Krakowa i starannie segregowannej mnie będącemu już u schyłku mojej kariery sportowej też przypadł w udziale zaszczyt obrony barw Krakowa Oczywiście wtedy byli już lepsi ode mnie, zaliczono mnie w:ąc jako rezerwowego, chociażby z tego względu, że mogłem grać i jako pomocnik i jako napastnik.
Kierownictwo ekspedycji składało się z dr Wnęka, red. Stattera, skarbnika St. Wójcika i kapitana związko¬wego w osobie śp. Józefa Kałuży. W skład zaś drużyny wchodził!: śp Kcczwara (Madejski), Pająk. Pychowski (Lasota), Mysiak, b-cia Kotlarczycy (Chruściński). Ciszewski, Pazurek. Smoczek, Malczyk i St. Kubiński.
Zegnani serdecznie, z życzeniem: jak najlepszych wyników, po wspólnej fotografii przed dworcem kolejowym, odjechaliśmy sleepingami z Krakowa przez Berlin do Brukseli.
OKRĘŻNA PODROŻ RED. STATTERA
Nie wszyscy jednak odjechaliśmy razem Nie pojechał z nami ówczesny wiceprezes KOZPN-u. red. Stal ter. któremu hitlerowcy — za jego kampanię antyhitlerowską w prasie przedwojennej, odmówili wizy przejazdowej przez terytorium nlemleckie. Musiał on podróżować naokoło, przez Czechosłowację Austrię Szwaj¬carię i Luksemburg do Belgii Zdążył jednak na czas i wszystko było w porządku.
Po wyjeździć z Berlina w dalszą drogę do Brukseli. Niemcy pilnie i szczegółowo sprawdzali naszą tożsamość kontrolując w pociągu każdy paszport w poszukiwaniu za red Statterem którego chcieli dostać w swoje łapy. Z pewnością już wówczas byłby przesłuchiwany w jakimś Dachau, czy innym obozie koncentracyjnym.
Do Brukseli dojechaliśmy szczęśliwie i zdrowo. Przyjęcie było pierwszorzędne.
Poza wysłannikom! Poselstwa, i Związku Belgijskiego. oczekiwali nas na dworcu tamtejszy „le dictateur" prasowy, Polak i korespondent wielu polskich pism sportowych, redaktor Jan Hauptman. który w dużej mie¬rze przyczynił się do naszego zaproszenia do Belgii i Holandii. Poza przyjęciami, które wydał na naszą cześć konsul honorowy, bar. Vaxeiaire, gości! nas również w salonach Poselstwa poseł RP, p. Jackowski.
PIĘKNO BRUKSELI
Mieszkaliśmy w Jednym z najelegantszych hoteli Brukseli i zwiedziliśmy wszystko, co było godne do zwiedzenia, od muzeum wojskowego, do pałacu królewskiego włącznie.
Bruksela, dzięki swej elegancji, pięknemu położeniu, czystości, wspaniałym pomnikom, monumentalnym gmachom jest nazwana „małym Paryżem". I rzeczywiście przypomina ona Paryż w małym wydaniu.
Jej najgłówniejsze ulice roją się od sklepów jubilerskich, w witrynach których można napawać się — zwłaszcza wieczorem — bogactwem światła i ogni jakie dają drogocenne brylanty i inne szlachetne kamienie.

Tak było ongiś. Czy tak jest i dzisiaj — nie wiadomo. Bogactwo kraju odbija się w jego stolicy Na te bogactwo składają się wielkie domy handlowe banki giełdy brylantowe przedsiębiorstwa kolonialne nadając jej bogaty i wspaniały wygląd.
Źródło: Echo Krakowa cz.35 nr 5 z 5 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.36

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
WYGRYWAMY Z BELGIĄ

Występ nasz w stolicy Belgii był oczekiwany z niezwykłym zainteresowaniem. Toteż na stadionie „Union St. Glllois", stawiło się około 30.000 widzów, w tym masy rodaków, którzy chcieli oglądać mecz Krakowa z reprezentacją Belgii, występującej pod nazwą „Diables-Rouges". Po porażkach Wisły w Belgii i Francji, po dwu porażkach polskiej reprezentacji piłkarskiej, żądano od nas zwycięstwa nad najsilniejszą jedenastkę belgijską. Zwycięstwo to uzyskaliśmy, dzięki wspaniałej grze całej drużyny.
Graliśmy przy temperaturze minus 4 stopnie, na nieco zaśnieżonym boisku i tuż po rozpoczęciu, atak Krakowa oddaje trzy po sobie następujące silne strzały, które poszły to w słupek. to w poprzeczkę, to znów chwycił piłkę bramkarz. Już ten początkowy atak na bramkę Belgów, zaskoczył ich nieco, i — aczkolwiek zdobyli oni pierwszą bramkę przez najlepszego ich zawodnika Voorhofa, za minutę już Malczyk St. Wyrównał. Belgowie do przerwy uzyskali drugą bramkę, lecz Smoczek i Józio Kubiński strzelają dla Krakowa bramki, jakie widzi się tylko na najlepszych meczach.
W drugiej połowie gry, Kraków po wprost nadzwyczajnej grze, prowadząc już 5:2, pozwolił Belgom „nieco pograć" i strzelić sobie trzy bramki ale od togo momentu, znowu nasza jedenastka zagrała tak koncertowo, że Belgowie patrzyli bezradni, jak piłka chodziła od nogi do nogi i wędrowała jeszcze dwukrotnie do ich bramki.
DOSKONAŁA GRA NASZEJ JEDENASTKI
Gra krakowskiego ataku zachwyciła nie tylko widzów, którzy bili brawa aż się trybuny trzęsły — ale także i samych zawodników belgijskich, którzy naszej jedenastce po meczu serdecznie gratulowali. Cała prasa belgijska bez wyjątku, rozpływała się nad grą Krakowa, stawiając ją na równi z najlepszym! zespołami Europy, jak Sparta, Jnventus czy wiedeńska Austria.
Sędzia piłkarski Mutters, znany w całej Europie, wyraził się o tym spot¬kaniu, że ..był to jeden z najładniejszych meczów, jaki widziałem przez, cały sezon 1933. Kraków pokazał lekcję gry w footbal aKotlarczycy i Mysiak, mogą grać w najlepszych drużynach angielskich!" Pokonać reprezentacje Belgii w sto¬sunku 7:5, nie każda drużyna potrafi Wprawdzie dostaliśmy 5 bramek, ale to już nie tyle wina Koczwary w bramce, ile wina jego nerwów, które, w jego pierwszym międzynarodowym meczu — nieco zawiodły. Grał on miejscami wprost wspaniale, miejscami zaś jakby nigdy w bramce nie stał.
Pychowski i Pająk byli dużo lepsi od swych vis a vis, zaś atak mający za sobą tak wspaniałą pomoc, grał najlepszy footbol systemu wiedeńsko-szkockiego. Od jednego zamachu naprawiliśmy reputacje footbalu polskieqo, która była mocno nadszarpnięta.
Można sobie wyobrazić naszą radość w szatni. Zawodników i kierownictwa! Ściskali się dr Wnęk z Malczykiem i Statter z Kotlarczykiem, a kapitan zw. KOZPN Józek Kałuża chodzi dumny i szczerze uradowany. Kuba-Kubiński podrwiwał sobie z Belgów, mówiąc ironicznie krakowskim dialektem:
— Zagraliśmy z nimi „w dziada", a zresztą patałachy grać nie umieją Z kim chcieli wygrać, z nami? z nami? To jeszcze dużo się muszą uczyć! Do nas, do Krakowa, na naukę niech przyjadą!
Dumnym był ze swojej pięknie strzelonej bramki którą zdobył tym swoim złośliwym, skośnym strzałom, z prawego skrzydła. Najwięcej jednak cieszył się nasz honorowy konsul bar. Vaxclaire, który do nas wprawdzie dużo — ale tylko po francusku, mówił.. Nie wielu, z nas rozumiało go, ale wszyscy mieli uśmiechnięte twarze i potakiwali mu głowami. Wprawdzie jeden z naszych (zawodnik Garbarni) próbował naśladować język francuski, miał nawet dobry akcent na „r". ale P konsul, też tylko uśmiechał się mu w twarz dobrotliwie i... też mu tylko potakiwał głową, nic go nie rozumiejąc.
Oczywista, że zaprosił nas do siebie na przyjęcie, które było pierwszej łdasy j obdarował nas pięknymi portfelami ze złotymi monogramami dla każdego.
ZWIEDZAMY „PRYWATNIE" MIASTO
Na drugi dzień w nagrodę za zwycięstwo, kierownictwo ekspedycji zezwoliło nam na „prywatne" zwiedzenie Brukseli. Oczywiście, że bractwo skorzystało skwapliwie z tego. Potworzyły się grupki po trzech, czterech i towarzystwo „zwiedzało" całe miasto, które jednak najszczegółowiej zwiedziło późnym wieczorem, chcąc równocześnie zapoznać ale z tamtejszym żydem nocnym. Najbiedniejszym był kap.zw. Kałuża, który czekał na nas długo po północy i każdego osobiście kładł do łóżka. Dbał o nas jak matka o swoje dzieci, chociażby dlatego, ze za trzy dni mieliśmy grać w Hadze przeciwko jedenastce holenderskiej.
Niepotrzebnie się obawiał! Zawodnicy Krakowa bawili się bowiem ochoczo, ale w miarę. I wszystko w dobrym tonie. Zwiedzili kilka nocnych klubów, do kłutych musieli się uprzednio zapiać, wypili morze szampana i szli wcześnie spać! O piątej rano!
Ale grali wszystkie mecze — jak króle! I wszystkie wygrali, to najważniejsze i wszędzie zyskiwali sobie przeogromną sympatię, nie tylko swoją piękną grą, ale i zachowaniem się.
Dbało o to i kierownictwo i najmilszy pod słońcom kapitan zw. Krakowa, Józef Kałuża.
JEDZIEMY DO HOLANDII

Do Holandii pojechaliśmy z radością i z dobytym samopoczuciem. Wprost z Brukseli wyjechaliśmy do Hagi., przygotowując przed granicę wszystkie paszporty do kontroli. Jakież było nasze miłe zdziwienie, gdy celnicy holenderscy nie zażądali od nas paszportów lecz tylko legitymacji osobistych. Między oboma tymi krajami, trwał już od szeregu lat układ, że podróżujący z obu tych krajów nie potrzebowali paszportów i wiz, lecz wystarczyły dowody osobi¬ste W Holandii byliśmy, nie tylko w Hadze, lecz również w szeregu innych miast jak Amsterdamie, Rotterdamie, Scheveningen i innych.
Źródło: Echo Krakowa cz.36 nr 6 z 6 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.37

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
ZWIEDZAMY HOLANDIĘ

Aczkolwiek był to grudzień, chętnie robiliśmy wycieczki nad morze i zwiedzaliśmy słynne miejscowości kąpielowe. między innymi Scheveningen — 20 km od Hagi. gdzie na plaży robiliśmy wspólne zdjęcia. Pamiętam że jeden z nas uparł się i gwałtem chciał sobie kupić drewniane chodaki holenderskie, ale gdy już je kupił i ubrał na nogi chcąc sie trochę popróbować, czym prędzej musiał je zdjąć, gdvż drzewo boleśnie obcierało mu nogi, ubrane w zwykłe cienkie skarpetki.
CZYSTOŚĆ HOLANDII
Zwiedzaliśmy miasta Holandii i podziwialiśmy niezwykła czystość tych miast. Niektóre z nich, mają w większości jedno lub dwupiętrowe domy a fasady tychże, są pociągnięte farbą oleina Fasadv te są prawie codziennie myte przez dozorców mokrymi ścierkami przy pomocy drabin i tyczek. Domy te wyglądają dlatego tak czyściutko i schludnie a częstokroć bajecznie kolorowo.
ROWERY ROWERY, ROWERY...
Jeśli wspominam o czyściutkich domach w miastach holenderskich, cóż dopiero mówić o czystości ulic w tych miastach! Ulice te, szerokie o dość szerokich chodnikach dla pieszych posiadają poza tym jeszcze specjalne dróżki dla ruchu kołowego, który w Holandii fest największym w całej Europie. Nigdzie bowiem (może jeszcze w Danii) nie widzi się tylu jadących na rowerach, co w Holandii. Jeżdżą chłopcy do szkoły, robotnicy do fabryk, urzędnicy do biur, gospodynie domu na zakupy, posłańcy biurowi i hotelowi, księża i wojskowi — słowem niemal każdy używa tego najtańszego środka lokomocji, dla którego państwo i miasto buduje specjalne dróżki, obok drogi czy ulicy.
Naturalnie, że rowery te, nie wyglądają tak — jak powiedzmy, wiele widzi się w Polsce Nie są one zbyt eleganckie ani nie lśnią srebrem niklowanej ramy, czy też najświeższymi kolorami farby. Są to „landary” rowerowe, używane właśnie, tylko do lokomocji a nie do parady j wyścigów i służbę swą wykonują wyśmienicie. Przed każdym niemal wielkim budynkiem państwowym czy miejskim. widz: się specjalne stoiska dla tychże rowerów, które spokojnie można pozostawić nieraz cały dzień. Nikt nie zamieni gorszego na lepszy!
CIEKAWE ULICE
W Holandii widzieliśmy także ulice o szerokości takiej, jak n. p. w Krakowie ulica Szewska, Sienna, Gołębia. czv Jagiellońska, które nie mają chodników i są przeznaczane wyłącznie dla pieszych. Ulice te oczywiście wyasfaltowane, upstrzone są najelegantszymi sklepami a ruch panuje na nich większy, jak na ulicach o szerokich rozmiarach i ruchu kołowym. Niemal w żadnym mieście holenderskim nie znaleźliśmy miejsca czy zakątka, który byłby zaśmiecony czy brudny. Wszędzie czyściutko na ulicy na chodniku, domki czyściutkie i ludzie schludnie a skromnie odzia¬ni. Z naszych kołnierzy futrzanych przy płaszczach młodzi chłopcy holenderscy podrwiwali, mówiąc, iż mamy małpv na szyjach. I Holendrzy noszą futra, lecz bez kołnierzy futrzanych.
Ale, za dużo o Holandii samej a za mało o rozegranym meczu. Wróćmy zatem na boisko piłkarskie!
Opuszczając Belgię, każdy mimo woli zwracał się myślą do tych krótkich, lecz pełnych we wrażenia dni, lakę spędziliśmy, w Brukseli. Z jednej strony mieliśmy za sobą bezapelacyjne zwycięstwo nad Belgią, z dru¬giej zaś serdeczne przyjęcia polskich dziennikarzy (w tym czasie odbył się w Brukseli zjazd prasy sportowej Polski i Belgii) tak, że w sumie tych kilkunastu sportowców, przysłużyło się dobrze nie tylko sportowi samemu lecz i propagandzie naszej. Przejeżdżając więc granfcębekf jsko- holenderską. każdy z nas miał pełne przeświadczenie, iż rolę swą spełnił dobrze i jako reprezentant państwa polskiego. zrobił wszystko co było w jego mocy. Do Holandii więc jechaliśmy zdobyć sobie nowych przyjaciół. Zadanie tym razem było o tyle trudnie¬sze, że był to pierwszy występ polskich piłkarzv w „kraju tulipanów”. Holandia znała nas w sporcie nie tylko mało, lecz i ze złej strony, czego najlepszym dowodem był fakt, że z trudnością tylko nawiązano z nią stosunki sportowe.
POWŚCIĄGLIWOŚĆ PRASY HOLENDERSKIEJ
Prasa holenderska przed meczem, pisała nie wiele, bojąc się reklamować reprezentacji Krakowa, której nie znała. Charakterystyczne było dla nas to, że na afiszach zapowiadających występ Krakowa z reprezentacją Holandii, występującej pod nazwą „Zwaluwem" (Jaskółki) był napis:
Cracovia—Zwaluwen!
Przypominam jak bracia Kotlarczycy i Pychowski podeszli wów¬czas do mnie i w tonie żartobliwym oczywiście, powiedzieli, że: „oni tu są niepotrzebni, gdyż według afiszów Cracovia gra z Holandią, a oni, jak że są z Wisły, w Cracovii grać nie mogą". Pomyłkę wyjaśnił nam nasz przyjaciel, red. Hauptman, który dowiedział się iż francuskie „Cracovie“ (Kraków) — Holendrzy przez pomył¬kę zmienił na Cracovia (łacińskie Kraków). Naturalnie, że nie na sku¬tek tego wyjaśnienia grali Kotlarczycy i Pychowski — ot dobry żart, tynfa wart!
GRAMY PRZY ŚWIETLE ELEKTRYCZNYM

Mecz z Zwaluwem graliśmy na stadionie V. U. C. w Hadze, przy około 20.000 publiczności o godzin e... 21.30 — naturalnie przy bardzo silnym oświetleniu elektrycznym Poraź pierwszy piłkarze Krakowa qrali w piłkę nożną wieczorem o tak późnej godzinie, lecz wcale im to nie przeszkadzało. zwłaszcza, że grano piłkami; malowanymi specjalną białą farbą. Wspominam, że grano piłkami. Zdawać by się mogło, że graliśmy więcej jak jedną piłką. Nie! Graliśmy jedną oczywiście. a gdy piłka wyszła poza linię bełska, natychmiast podawano inną świeżo pomalowaną. Było wiec więcej piłek, lecz grano tylko jedną!
Źródło: Echo Krakowa cz.37 nr 8 z 9 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.38

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
ŚWIATŁO ELEKTRYCZNE NASZYM SPRZYMIERZEŃCEM

Po zwycięstwie nad Belgią drużyna Krakowa, nie bała się tego tak bardzo renomowanego przeciwnika, lecz należny respekt miała! Zwłaszcza, padła pierwsza bramka dla Holendrów. Myślałem wtedy, że przekreślimy sukces belgijski, lecz nie trzeba było długo czekać, bo tylko 5 minut, kiedy Malczyk St. po ładnej solowej akcji z odległości około 10 metrów, silnym strzałem w górny róg zdobył wyrównanie. I tu właśnie — światło elektryczne zaszkodziło nie nam. — lecz właśnie Holendrom, którzy przecież winni byli być do niego przyzwyczajeni. Piłka strzelona przez Malczyka szła na wysokości oczu bramkarza z tego kierunku z którego po przeciwnej stronie padało światło, a które „wpadło w oko" bramkarzowi i oślepiło go. Ale gol był!
I znów Kraków grał doskonale, tak jak w Belgii! Znowu atak za atakiem sunął jak lawina na bramkę Holendrów. Znowu pomoc — ta najsilniejsza pozycja Krakowa, wspierała świetnie swój atak i rozbijała ataki Holendrów, zachwycając swymi umiejętnościami wybredną publiczność Hagi, która widziała tyle spotkań z najlepszymi zespołami Europy.
I znowu, — mimo że do przerwy Holendrom udało się, dosłownie wepchnąć w zamieszaniu podbramkowym, jeszcze dwukrotnie piłkę do naszej siatki, — nasz atak strzelił im wyrównujące wspaniałe dwie bramki, tak że do pauzy wynik brzmiał 3:3.
PO PAUZIE WYGRYWAMY
Po przerwie Kraków oswoił się już do tego stopnia ze światłem elektrycznym. że grał jeszcze lepiej aniżeli Holendrzy, którzy nie chcieli dopuścić do porażki. Strzały naszych napastników męczyły raz po raz bramkarza Holandii a krótkie podania trójki środkowej wyprowadzały pomocników zupełnie z kontenansu. Holendrzy, którzy zastosowali modny już wówczas system „WM", byli bezradni wobec gry Krakowa, grającego krótkimi passingami od nogi do nogi. Coś około 30 minuty, bomba na¬szego lewego łącznika trafiła w poprzeczkę a poprawkę Kubińskiego w sam róg, chwycił bramkarz. Z przebiegu gry pod koniec meczu widać było, że kto teraz bramkę strzeli, będzie zwycięzcą, gdyż obie pomoce i obrony nie dopuszczały do strzałów z bliska. Udało się to naszemu lewo- skrzydłowemu Ciszewskiemu, który otrzymawszy piłkę od Malczyka przed polem karnym, strzelił w biegu w drugi górny róg bramki, uzyskując tym samym zwycięstwo. Wy¬graliśmy 4:3!
Jeszcze kilka minut obustronnych ataków, gdzie w jednym z nich Kubiński byłby strzeli! dalszą bramkę, gdy wtem — sędzia przerwał grę gwizdkiem na rzekomy spalony. Kubiński zastopował piłkę, i wskazując wyciągniętą ręką biegnącego ku nie¬mu obrońcę holenderskiego, — drugą ręką uderzał się po czole, chcąc tym ruchem niejako powiedzieć sędziemu: „o, jakżeś się grubo pomylił!".
Sędzia spostrzegłszy swoją pomyłkę, odwrócił się szybko i dał znak do rozpoczęcia dalszej gry. Nie dopuściliśmy do wyrównania! Nie tylko bramkarz nasz i obrońcy grali dobrze, pomoc nie dopuszczała do żad-nej akcji przeciwnika a atak nasz aż do ostatniego momentu nękał bramkarza Holendrów. Z uczuciem zadowolenia opuszczaliśmy boisko a w szatni cieszyliśmy się wszyscy ze zwycięstwa.
PRASA HOLENDERSKA PEŁNA POCHWAŁ
Myślałby ktoś może, że jestem zbyt przewrażliwiony i opisuję te dawne zwycięstwa i tak chwalę tę dawną naszą drużynę dlatego, że brałem udział w tej wspaniałej wycieczce a sąd o tym wydają sam — patrząc z odległości kilkunastu lat — zbyt różowo. Nie! tak nie jest! Niech z nielicznych wycinków prasy holenderskiej, jakie zdołałem zachować, prze, mówią za mnie szpalty tamtejszych gazet.
Oto co pisał wówczas, największy tygodnik sportowy holenderski, „Sportwereld" w dosłownym przetłumaczeniu:
„Przewidzieliśmy, iż nie będzie to zwykły mecz i horoskopy te najzupełniej się ziściły. Przyznajemy z samego początku, iż zostaliśmy zwyciężeni przez drużynę lepszą od naszej i dlatego nie stanowi to dla nas żadnej kompromitacji. Goście przeważali przez cały czas gry, jak również byli lepsi od nas pod każdym względem, zarówno w technice jak i w wykonaniu. Przystos¬wanie się do terenu było szybsze i bardziej skuteczne niż u naszych graczy. Goście zrozumieli od razu, że należy grać po ziemi, gdyż w przeciwnym razie ponieśliby klęskę. Zastosowali natychmiast krótkie przyziemne podania a pociągnięcia ich były pełne zgrabności. Pod tym względem można ich śmiało porównać z najlepszymi zespołami środkowo-europejskimi. Jeśli chodzi o ustawienie się i przygotowanie piłki do strzału, to można ich śmiało porównać do najlepszej szkoły angielskiej.

Linia pomocy jest naprawdę wielkiej klasy a jeśli chodzi o atak, to możemy śmiało powiedzieć, że było to pięciu artystów w całym tego słowa znaczeniu.” Ta recenzja, pełna pochwał pod adresem naszej drużyny, jest najlepszym odzwierciedleniem gry i umiejętności piłkarzy, z tych starych, dobrych czasów.
Źródło: Echo Krakowa cz.38 nr 11 z 12 stycznia 1947


Echo Krakowa cz.39

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa cz.1
Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa cz.2
NASZA „FRANCUSZCZYZNA".

Mieliśmy grać z emigracją polską w Lens i Pogonią w Marleś. Oba te kluby zaprosiły całą naszą ekipą do Lille, gdzie urządziły wspólną wieczerzę wigilijną. Było to niezwykle miłe j wzruszające spotkanie Polaków będących na emigracji, z rodakami z kraju. Wieczerza wigilijna przeszła bardzo miło, wśród życzeń, śpiewu i radości z odniesionych zwycięstw, z czego specjalnie emigracja była dumną. Po sutej wieczerzy zakrapianej obficie winami francuskimi, rozpoczęły się rozhowory o tym i o owym, a przy tym żarty i zabawy. Pamiętam, że kilku z nas chciało gwałtem mówić po francusku z rodakami z emigracji, aby pochwalić się znajomością tego języka. Słyszałem wówczas takie rozmówki:
— „Monsieur le Molczik, że proszę de chleb.
— Uj, messie — sił wu ple!
Albo znowuż: Sil wu ple nalać mi le wina.
— Ach, naturelmans, le proszę, dlaczegóżby nie?
— Czy mogę le prosić di pę!
— Co? pan się wyrażasz wulgarnie!
— Ach, messie — di pę, ici po pol¬sku — le chleb!
— A to w takim razie pardons!
Nie trzeba dodawać, że śmialiśmy się, jak małe dzieci a najwięcej ryczał ze śmiechu, kierownik ekspedycji dr Wnęk — aż mu się brzuszek trząsł. Najparadniejsze jednak było przemówienie Pazurka, który wygłosił przemówienie do zebranych przy stole w języku polsko-francuskim, a w trakcie przemówienia upominał się o brawa!!
Wśród śpiewu polskich kolęd, zakończyliśmy ten niezwykle miły wieczór wigilijny, z dala od kraju — a jednak wśród swoich.
WYGRYWAMY Z EMIGRACJĄ.
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, rozegraliśmy mecz z Emigracją. Tym razem przeciwnik nas nie robił sobie żadnych złudzeń co do wyniku spotkania, wziąwszy pod u wagę zwycięstwa Krakowa nad Belgami i Holendrami, które mówiły naj lepiej o formie drużyny krakowskiej. Zwyciężyliśmy też Emigrację łatwo w stosunku 3:0, grając przy tym zwłaszcza w ataku, miejscami „w kotka i myszkę" z przeciwnikiem. Następny mecz przeciwko Pogoni w Marles, wygraliśmy 2-1, przy czym drużyna krakowska wykazywała pewne zmęczenie. Nic dziwnego. Po dwu bardzo ciężkich meczach i jednym lżejszym, musiała przyjść reakcja. Siły krakowian wystarczyły jednak, by i ten ostatni mecz wygrać i całe tourne odbyć bez porażki.
Po powrocie do Lille, gdzie ugościł nas bardzo serdecznie ówczesny konsul polski p. Kara, a gdzie nasi zawodnicy po odśpiewaniu szeregu krakowiaków, zatańczyli ognistego mazura z paniami z Konsulatu — wróciliśmy znowu do Brukseli, by na drugi dzień wyruszyć do kraju. Drogą na Berlin wracaliśmy do Krakowa. Wracał z nami red. Statter — bez wizy niemieckiej. I znowu powtórzyła się ta sama historia. Hitlerowcy węszyli i szukali od samej granicy belgijskiej aż do Berlina i mimo, że Statter siedział w przedziale, potrafiliśmy ich (właściwie to potrafił Kału¬ża i Kubiński) tak otumanić, że nie znaleźli go. Przyjechaliśmy szczęśliwie do Krakowa, pełni zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku reprezentowania barw polskich.

Był to bardzo miły i udany wyjazd piłkarzy krakowskich za granicę Polski.
Źródło: Echo Krakowa cz.39 nr 15 z 16 stycznia 1947



Echo Krakowa cz.40

Relacja z meczu w dzienniku Echo Krakowa
BOJE LIGOWE

Minęło parę miesięcy i znowu rozpoczęły się rozgrywki o mistrzostwo ligi, — rozgrywki, które dawały wiele emocji i wiele zadowolenia publiczności. Może sami gracze w za¬wodach ligowych nie znajdowali tego zadowolenia, jakie dawały rozgrywki towarzyskie z drużynami zagranicznymi, lecz rozgrywki ligowe miały pewien sens — pewien ceł, którym było wyłonienie najlepszej drużyny polskiej i zdobycie zaszczyt, niego tytułu — mistrza Polski w piłkarstwie.
Do rozgrywek tych stawało 10 czy 11 najlepszych zespołów polskich, które walczyły o lepsze i najlepsze miejsce w tabeli. O, — jakżeż ciężko było wówczas zdobyć zaszczytny tytuł mistrza!
Pamiętam, kiedy w roku 1930 zdo¬byliśmy mistrzostwo Ligi, — wiele meczów wygrywaliśmy zaledwie róż¬nicą jednej bramki, a często tylko 1:0 i bramkę strzelaliśmy zwykle zaraz na początku meczu! Toteż od pomocy i pary obrońców oraz od bramkarza zależało wówczas, czy zdołamy wytrzymać do końca i utrzymać wynik, który dawał nam cenne dwa punkty. Wytrzymaliśmy niejednokrotnie silny napór dobrze grających przeciwników i często schodziliśmy z boiska bardzo zmęczeni, lecz zadowoleni ze zwycięstwa.
Gdy w rozstrzygającym meczu (ostatnim) z ŁKS-em w Łodzi wygraliśmy 1:0, a bramkę strzeliliśmy zaraz w pierwszych minutach gry, nerwy naszych pomocników i obrońców były chyba ze stali, że mogły wytrzymać wówczas ten mecz. Strzeliliśmy bowiem aż trzy bramki, których jednak ..”sprawiedliwy" sędzia nie uznał, jako strzelonych rzekomo wbrew przepisom. A gdy wreszcie mecz zakończył się naszym nikłym zwycięstwem, długo w szatni śledzie, liśmy wyczerpani. Mistrzostwo Polski zdobyte tym właśnie meczem wynagrodziło nam hojnie nasz wkład nerwowy.
„ŚWIĘTA WOJNA" Najcięższe — pod względem nerwowym — były mecze z lokalnym i „odwiecznym" rywalem — Wisłą. — Obojętne, czyśmy mecze wygrali czy zakończyły się cne naszą porażką, mecze te kosztowały nas (a przypuszczam że i naszych przeciwników) dużo nerwów. Chodziło bowiem — jak to zresztą i dzisiaj się dzieje — o prestiż lepszej drużyny. A pamiętać trzeba, że walka ta trwa już 40 lat!
Miałem w drużynie Wisły swych do dzisiaj najlepszych przyjaciół, a mimo to na boisku w czasie gry nigdy ich nie widziałem. Byli tylko przeciwnikami, takimi stawali się z chwilą rozpoczęcia gry. Przed meczem i po meczu — byli to najmilsi pod słońcem ludzie, z którymi chętnie i miło, roztrząsało się miniony, mecz i dyskutowało to, czy owo, złe lub dobre, pociągniecie. Ale tak, jak Henryk, czy Jasiu Reymanowie lub Mietek Balcer, Gieras, Kaczor czy Koźmin — byli dobrymi „Wiślakami'* i kochali swój klub i dla niego walczyli o palmę pierwszeństwa, tak i ja kochałem i kocham swój — Cracovię! Kochali i kochają ją nadal nie tylko dzisiejsi, lecz i dawni jej ej gracze, mili chłopcy i najlepsi jej przyjaciele i wzorowi członkowie: Kubiński, Styczeń, Malczykowie, Mielech, Synowiec i Cikowski, Wójcik i Węglowski, Szumieć i Milusiński, a bracia Zastawniakowie jak dawniej, tak j dziś jeszcze, zażarcie biliby się o jej chwałę! Bo klub, w którym spędza się najpiękniejsze swojo młodzieńcze lata, klub — który wychowuje, uczy szlachetnego postępowania w grze, a za tem i w życiu, klub który naucza walczyć i pokonywać przeciwnika w grze — a zatem pokonywać i trudności w życiu, klub, który uczy przywiązania do swych barw — jest, jak najmilsza i najukochańsza matka, którą czcić i szanować nalży!
Tego mnie i moich kolegów nauczył mój ukochany klub „Cracovia".
Toteż patrząc z odległości lat 18-stu na pracę tego klubu, widząc jego rozrost i pielęgnowanie najpiękniejszych tradycji, zaszczepionych przez świetlane postacie, jak śp. dr Edward Cetnarowski i jego poprzednicy — dumny jestem, że miałem ten zaszczyt grania w jej barwach. Moim następcom, dzisiejszym zawodnikom jak i tym wszystkim, którzy bronią barw Cracovii i kiedykolwiek bronić ich będą, — życzę prócz laurów na boiskach Polski i poza jej granicami, również i tego, by ukochali swój klub tak bardzo, jak ukochali go najlepsi jego synowie: Poznański, Kałuża, Kotapka i wielu innych.

Koniec
Źródło: Echo Krakowa cz.40 nr 16 z 17 stycznia 1947