Marek Chadziński

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Marek Chadziński

Prześlij zdjęcie

Informacje ogólne
Imię i nazwisko Marek Chadziński
Urodzony(a) 1938, Kraków, Polska


Marek Chadziński, kajakarz.

Wywiad z Markiem Chadzińskim

Krystian Przewłocki: Dzień dobry, dziękuję Marku, że przyszedłeś. Nie wiem od czego zacząć, więc może zacznijmy od początku…

Marek Chadziński: Urodziłem się w 1938 roku na Zwierzyńcu, mieszkałem przy ul. Komorowskiego, ale w czasie okupacji Niemcy nas stamtąd wypędzili. Potem razem z rodzicami mieszkałem przy ul. Paulińskiej 20.

K: Jak wyglądały okolice Wisły?

M: Z tego, co pamiętam, gdy chodziłem tutaj po bulwarach, po jednej stronie Niemcy mieli kajaki, więc nie wolno nam było tam chodzić… Przy moście Piłsudskiego były plaże. Tam wybierano piasek, przewożono go na takich wąskotorowych wózkach. Dalej były betonowe bulwary, do ul.Dietla. Bulwary budowano jeszcze za czasów austriackich, to właśnie tam goniłem jako młody chłopak. Już od ul. Dietla była przewózka pychówką, łodzią pychówką, przewożono ludzi na drugą stronę rzeki, na Dębniki, żeby mogli się opalać. Z jednej strony było słońce do południa, potem po drugiej, dlatego tak się ludzie przewozili. Dalej była wielka plaża – na samym zakręcie Wisły, naprzeciw Wawelu i na tej bardzo szerokiej plaży stała drewniana przystań Kolejarza, piętrowa. Tam przychodziła młodzież i trenowała pływanie.

K: Kajakarstwo?

M: Tak. Po drugiej stronie opalali się ludzie. Idąc w górę, patrząc za most Dębnicki, plaża była nie na tyle piaszczysta, nie było jeszcze wtedy betonowych bulwarów, tylko łąki. Wszystko było płaskie.

K: Wisła była węższa?

M: Wisła była dużo węższa, w sumie w środku mogła mieć od 2 do 2,5 metra szerokości, ale przede wszystkim była bardzo czysta. Ryby można było zobaczyć z mostu Dębnickiego.

K: Marku, opowiedz nam zatem o przedwojennym moście Dębnickim.

M: Składał się z dwóch części, po prawej stronie jeździły pociągi, a po lewej było przejście. Jeździły tamtędy samochody, ale głównie furmanki, bo wtedy było jeszcze mało samochodów.

Sylwester Krzywonos: Którędy przejeżdżał pociąg? Alejami?

M: Tak, Alejami, od dworca towarowego do ronda Matecznego.

K: Do Bonarki lub do dzisiejszego przystanku Borek Fałęcki i dalej, aż na Zakopane. Pamiętasz ruiny mostu Dębnickiego?

M: Tak, w 1945 roku przeprowadziliśmy się na ul. Komorowskiego, bo Niemcy zaczęli uciekać jeszcze przed wejściem Rosjan. Pod koniec spowrotem tam mieszkaliśmy. Kiedy już Rosjanie podchodzili pod Kraków, Niemcy wysadzili most. Wieczorem, czy może w nocy. Pamiętam, że wyleciały u nas wtedy wszystkie szyby w drzwiach i w oknach. W mieszkaniach, które wychodziły na Wisłę odlatywały takie żelazne tregry [belki konstrukcyjne, przyp. red] i przebijały ściany. Na przykład u Państwa Brablec.

Dalej, Wisła szła do góry, przy Rudawie była plaża nazywana “Krokodyl”. Znajdowała się na rogu Rudawy i Wisły. Była trawiasta, choć przy samym brzegu było dużo piasku.

K: Czyli teraz to by było gdzieś naprzeciwko dzisiejszego posterunku wodnego policji?

M: Tak, prawie że, troszkę bliżej, od posterunku do samej Rudawy. Tam przychodziło bardzo dużo ludzi. Dalej, patrząc do góry, Wisła była dużo mniejsza, chudsza. Były skały, a za skałami taki jakby stopień – tam Wisła przyspieszała. To był spad na jakieś 25-30 metrów. Kiedy kajakarze płynęli tamtędy do góry i już któryś przepłynął, to mówiło się, że będzie dobrym kajakarzem, bo żeby pokonać ten spad, trzeba było trochę mocniej się przyłożyć.

K: Kajakarze nazywali to zwężenie Wisły przy Norbertankach “Walki Norbertanek”

S: W którym to było dokładnie miejscu?

K: Jak się zaczyna zakon Norbertanek.

S: Tam było zwężenie? Teraz Wisła jest tam taka szeroka.

M: Teraz wszędzie jest szeroka.

K: Tak, to prawda. A więc dawniej był tam ostry prąd. W takim razie to zrozumiałe, że ktoś, kto chciał przepłynąć tamtędy na kajaku, musiał być niezły. Dobrze Marku, idąc dalej w górę rzeki, mamy przystań Kolejarza, tę murowaną. Czy wiesz, kiedy powstała? Czy to było jeszcze przed wojną?

M: Nie, murowaną zaczęto budować chyba w 1953 roku, bo otwarcie było w 1955. Pamiętam dobrze, bo byłem wtedy juniorem. To była jedna z najładniejszych przystani w Polsce.

K: Ja myślę, że jest do dnia dzisiejszego.

M: Wtedy nawet nie wiem, czy nie w Europie. Miała dwa baseny, jeden do nauki wiosłowania i drugi większy, dwudziestometrowy, do pływania. Była trybuna z kamienia, można było z niej oglądać regaty, ale potem coraz więcej powodzi zalewało to miejsce.

K: Podobne trybuny były, na dzisiaj już wyburzonych, basenach Cracovii. Zdaje mi się, że tam się odbywały zawody w pływaniu…

M: Tak, tam był cały stadion.

K: Dalej Marku, idąc już za Kolejarz, czy tam też była plaża?

M: Tam była tak zwana dzika plaża, też było tam dużo piasku. Naprzeciw Skałki Twardowskiego, tam, gdzie był zakręt, po dębnickiej stronie było dość głęboko. Głęboko, to znaczy ponad 2 metry, może 2 i pół, a przy krakowskim brzegu była właśnie plaża i tam się ludzie opalali, a dalej plaże były już zarośnięte dość dużymi krzakami, choć tam też przychodziło wielu ludzi.

K: Powiedź nam prosze jak to było, jak rozpoczęła się twoja kariera kajakarza?

M: Ja zacząłem chodzić ulicą Dojazdową, chciałem pływać. Jeszcze wtedy Cracovia miała sekcję kajakową, turystyczną i mieli też kajaki wyczynowe. Tam pan Romek Woźniak, Igola Howolski, Janusz Biedecki – oni nas razem z kolegami uczyli pływać w Cracovii. W Cracovii pływałem do 1956 roku, ale po ’56 zlikwidowano sekcję wyczynową i została tylko turystyczna. Przystań Cracovii znajdowała się dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz znajduje się WOPR – Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, róg ul. Dojazdowej i Wisły. Teraz już jej nie ma, ale wtedy sąsiadowała właśnie z przystanią AZS-u. Później, kiedy zamknięto sekcję Cracovii, wszyscy, którzy w niej byli – wszyscy młodzi – przeszliśmy właśnie do AZS-u, a potem wojsko.

K: Powiedz, gdzie poszedłeś do wojska?

M: Najpierw przez pół roku byłem na lotnisku w Rakowicach. To było tam, gdzie jest ulica Ułanów.

K: Jakie miałeś wyniki w kajakarstwie juniorów zanim poszedłeś do wojska?

M: Przez dwa lata byłem wicemistrzem Polski na 3 km, chyba w 1955 miałem brązowy medal na 500 m. Mało tego, właśnie w 1955 roku, gdy było otwarcie przystani Kolejarza, właśnie wtedy wygrałem wszystkie biegi – “jedynkę” na 500 m, “jedynkę” na 3 km, “dwójkę” na 500 m, tu razem z kolegą, Tadkiem Kawalerem.

K: Jak myślisz, tak szacunkowo, ile osób wtedy startowało?

M: Na otwarciu przystani Kolejarza były osoby z całej Polski, ponieważ to były ogólnopolskie zawody.

K: Czyli pewnie około 3 tysięcy ludzi?

M: To było ponad 20-25 klubów.

K: Były przedbiegi, między biegi…

M: … i wtedy dopiero finały. Były na pewno kluby z Krakowa, nie wiem, czy nie było jeszcze jakichś klubów z zagranicy. To były pierwsze takie ogólnopolskie centralne regaty, właśnie na otwarcie tej przystani. Jak już mówiłem, piękna, murowana przystań.

K: Jeszcze pachniała świeżością… O CWKS Zawiszy Bydgoszcz, mistrzu olimpijskim i kajakach na PKS-ie

K: Jak dostałeś się do Zawiszy?

M: Jako młody chłopak trenowałem dość ostro i byłem, że tak powiem, w polskiej czołówce kajakarskiej. Było to w 1959 roku.

K: Zawisza miała u siebie sportowców różnych dyscyplin, tam ich koszarowała i docierała, w takim sensie, że panowały duże rygory treningowe.

M: Tak.

K: Dostałeś się po pół roku od odbycia służby wojskowej, pojechałeś do Bydgoszczy, ściągnięto cię tam, tak?

M: Tak, byłem rekrutem, służbę musiałem odbyć tu w Krakowie, a potem powołali mnie do CWKS – Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego Zawisza Bydgoszcz. Tam nas wszystkich wciągnięto, młodych chłopaków, zaliczających się do polskiej czołówki. Był, Marchlik, Władek Szyszkiewicz, Jacek Czaska, Staszek Skowronek, ściągnięty z kajakarzy górskich, no i ja. Tam trenowaliśmy, właściwie tyle mieliśmy z wojskiem wspólnego, że chodziliśmy w mundurach, bo teraz wolno żołnierzowi chodzić bez munduru, po cywilnemu. Wtedy nie było nam wolno i musieliśmy chodzić w mundurach. Rano śniadanie, potem szliśmy na trening, po treningu obiad i z powrotem trening. Tylko, że trening nie był tylko na wodzie, były ciężary, biegi, była gimnastyka.

K: Powiedź mi Marku, w trakcie odbywania tej zasadniczej służby wojskowej w Zawiszy, też wy, jako Zawisza, startowaliście w mistrzostwach Polski i innych zawodach. Jakie wtedy miałeś osiągnięcia?

M: W 1960 roku dwa wicemistrzostwa Polski na 500 metrów na dwójce z kajakarzem z Poznania, z Andrzejem Kuczakiem, jedno mistrzostwo Polski.

K: Na jedynce?

M: Mistrzostwo Polski na czwórce na 10 km. I potem w 1961 roku, zostałem powołany do kadry narodowej. Po tym wszystkim, będąc w kadrze narodowej startowałem na różnych imprezach; w Czechosłowacji, w Niemczech, w Szwecji, w Rosji: Leningradzie, w Moskwie, na rzece Moskwa.

K: Jak wróciłeś do Krakowa po odbyciu zasadniczej służby wojskowej? Bo to tutaj trenowałeś, w Nadwiślanie Kraków, tak? Czy jeszcze nie?

M: Najpierw wróciłem do AZS-u i dopiero po roku, czy po dwóch latach poszedłem do Nadwiślanu.

K: I tutaj w sekcji Nadwiślanu miałeś takich wybitnych partnerów.

M: Tak, to tu ze Staszkiem Zimnym mieliśmy brązowy medal na 10 km, wicemistrzostwo Polski na 500 m z mistrzami świata, (Kapłaniak, Zieliński), wtedy może i by nam się udało wygrać. Tak ze startu wyszliśmy prawie że o metr wcześniej, z tym, że nas tak gonili, gonili, że przed samą metą, tak właściwie przegraliśmy o stewy. Potem to już właściwie cały czas byłem w Nadwiślanie. W 1966 roku w sztafecie 4 razy 500 m, (Kapłaniak, Kin, Zimny), braliśmy udział w mistrzostwach polski.

K: Może warto by tutaj wyjaśnić kim był [Stefan “Cenek”] Zenek Kapłaniak, bo to wybitna postać, dziś niestety już zapomniana.

M: Zenek Kapłaniak, to był jeden z najlepszych polskich kajakarzy, był mistrzem świata [Praga 1958], mistrzem Europy [Duisburg 1959], brązowym medalistą na Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie w 1960 roku, był członkiem kadry i startował na olimpiadzie w 1956 w Melbourne w Australii. Był wtedy jednym z czołowych kajakarzy świata. Urodził się w Szczawnicy.

K: Mówili na niego “utalentowany góral”

M: Zenek właściwie się odbił i startował głównie na płaskich wodach.

K: Obecnie mieszka w Chicago.

K: Ile miałeś lat, kiedy zakończyłeś przygodę z kajakami?

M: 29 lat.

K: Z tego, co wiem, w późniejszym okresie twojego życia byłeś też działaczem społeczno-sportowym, czy tak?

M: Tak, oprócz tego byłem sędzią kajakowym, a po wojnie członkiem zarządu PZK. Potem, kiedy już byłem po trzydziestce, a nawet bliżej czterdziestki, mniej się angażowałem. Poświęciłem się pracy zawodowej, ale na imprezy kajakowe i na wszystkie inne, przychodziłem i do dzisiaj przychodzę.

K: Wniosłeś duży wkład w rozwój kajakarstwa w naszym regionie i nie tylko. Czy zostałeś odznaczony jakąś odznaką PZK? A może odznakami samorządowymi?

M: Tak – Złotą Odznaką Polskiego Związku Kajakowego, Złotą odznaką za zasługi dla miasta Krakowa, Srebrnym Krzyżem Zasługi i Złotym Krzyżem Zasługi, przyznanym przez prezydenta Rzeczypospolitej.

S: A czy państwo Polskie pomagało w czasach, kiedy zaczynał pan trenować? Inwestowano w takie sporty? Czy to się jakoś zmieniło? Dużo się mówi o tym, jaki polityka miała wpływ na sport.

M: Właśnie na początku dawali dużo pieniędzy na sport, było więcej zawodników niż sprzętu, teraz jest odwrotnie. Tak było na przykład w Cracovii, tam była jedna jedynka wyczynowa, potem w AZS-ie też było podobnie.

S: A co to był za sprzęt? Czy to była polska produkcja?

M: Polska, kadrowe łodzie były już duńskie, przychodziły dla kadry i były rozdzielane, w Nadwiślanie była dwójka i jedynka.

K: Dwójka nazywała się Ribella.

M: Tak, to na niej właśnie startowaliśmy ze Staszkiem Zimnym.

S: To wszystko było drewniane czy z kompozytów?

M: Drewniane, one były jak mebel. Te z drzewa były produkowane w Chojnicach, w Jarosławiu, w Poznaniu.

K: Kajaki z kompozytów, plastikowe, zaczęto produkować i przywozić dopiero w latach 70-tych. Jak transportowaliście kajaki w czasie wyjazdów Nadwiślanu, na przykład do Czechosłowacji, kiedy jechał z tobą Kapłaniak, mistrz świata? Jak się ten transport i ta podróż odbywały?

M: Normalnie, nosiliśmy kajaki w rękach, na stację PKS-u i ładowaliśmy na górę.

K: Czyli kajaki wiązało się na dachu autobusu?

M: Tak, zawiązywało się i tak do granicy, a na granicy ściągało się kajaki i trzeba je było nosić. Tak samo w kraju – kiedy wyjeżdżaliśmy do innych miast, przypuśćmy do Bydgoszczy czy do Poznania, (w Poznaniu była większość centralnych regat), to trzeba było kajaki zanieść na dworzec. Na dworcu dawało się je do Brankadru, czyli wagonu pocztowego, który znajdował się za parowozem. Nikomu taki sposób transportu nie przeszkadzał, nikt nie narzekał! Jeszcze każdy był zadowolony, że idzie z kajakiem przez miasto.

S: A jak to wtedy wyglądał ruch na Wiśle, jakie były statki, co się przewoziło?

M: Statki były przeważnie bocznokołowe, parowe, do 1955 roku, czy właściwie do lat 60-tych

K: To była tak zwana “biała flota”.

M: Wozili piasek, węgiel. Nawet, kiedy zaczęto produkować maluchy, to ściągano je do Krakowa galarami.

K: Potem były rozładowywane pod mostem kolejowym.

S: Czy były pasażerskie statki bocznokołowe, można było zorganizować, wykupić wycieczkę?

M: Tak, można było.

S: Dużo statków płynęło w stronę Warszawy albo dopływały do morza, odbywały się takie kursy?

M: Dokładnie to nie wiem, ale towar ciągnięty był tutaj w dół, jeśli był do Krakowa.

K: Był rozładowywany przy przystani w Nowej Hucie.

M: Bo dalej Wisła była już płytsza, zresztą jest do tej pory, teraz poza Krakowem jest bardzo płytka, dlatego wybudowano zapory, stopnie wodne, właśnie do transportu wodnego, bo miał być cały czas Wisłą. Potem, nie wiem dlaczego, zrezygnowano z tego i wszystko przerzucono na kolej, a Wisłę teraz mało się wykorzystuję, miały być stopnie jeszcze dalej, dalej.

S: Tak, ale jak się wtedy mówiło, bo to były czasy, kiedy węgiel był istotny, zaczęto robić nową eskaryzacje Wisły, żeby dostarczać węgiel do nowych elektrowni w Łęgu, Skawinie, Kozienicach, ale nigdy to nie zostało dokończone.

M: Znaczy stopnie były zrobione tylko, zrezygnowano z tego, ale nie wiem dlaczego, przeniesiono się na kolej, a przecież droga wodna w Polsce, to najtańsza droga.

S: A jak się wtedy o tym rozmawiało, ludzie wierzyli, że powstanie, bo to musiała być wielka inwestycja?

M: To było budowane przez lata. Pierwsza zapora była w hucie na przewozie, druga na dąbiu, a potem Kościuszko i tam jeszcze gdzieś jedna…

K: tam w borku szlacheckim za Skawiną.

S: A powodzie, dużo ich było? Bardzo się to różniło od tego, co mamy teraz?

M: Dawniej powodzie były naprawdę okropne. Z jednej strony niszczyły wiele wybrzeży, ale z drugiej strony – czyściły brzegi. Jak już opadła woda po takiej powodzi, to wszystkie brzegi, wszystkie te piaszczyste plaże były czyściutkie. W tej chwili, gdyby spuścić wodę, to przy brzegach zostałby tylko muł, bo to wszystko stoi. Przy czym powódź dawniej była naprawdę silna. W którymś roku, pamiętam, woda sięgała pod Wawelem prawie do górnego wału. Kiedy nadciągała duża woda, to na zakręcie rzeki wszystko kierowało się na lewą stronę, na Wawel.

S: Czy po skanalizowaniu, poziom Wisły bardzo się podniósł?

M: O jakieś 4-5 metrów.

S: To dużo!

M: Tak. Miałem gdzieś nawet zdjęcie, na którym filary z mostu Dębnickiego były normalnie na wierzchu, na brzegu. Więc na środku Wisła miała, w zależności od poziomu wody, od 2 do 3 metrów, była wąska.

K: Ostatnimi czasy zaczyna się mówić o reaktywowaniu kanału ulgi. Co pamiętasz z dawnych czasów? Co się mówiło na ten temat i czemu ostatecznie ten plan nie został zrealizowany?

M: Chodziło o to, żeby zapobiec powodziom w Krakowie, Na wypadek takiej powodzi pod Bielanami, od strony Pychowic, do Wilgi, miał zostać dobudowany kanał, żeby woda tamtędy płynęła. Potem projektanci, którzy to wyliczyli, powiedzieli, że nawet jeśli projekt zostanie zrealizowany, to nie będzie wystarczającym rozwiązaniem. Wręcz przeciwnie, woda, która zostałaby odprowadzona, wylałaby się tutaj, na Dębniki.

K: Tylko, że wtedy jeszcze nie było zaprojektowanego stopnia wodnego w Świnnej Porębie, który ponoć podczas powodzi obniża tutaj, w Krakowie, lustro wody o jeden metr, a to bardzo dużo – do tego jeszcze kanał Ulgi i miasto byłoby całkowicie bezpieczne.

S: Zmieniając temat, jak to było zimą, kiedy Wisła była skuta? Czy dało się po niej przejść?

M: Kiedy były mrozy to tak, woda była czysta. Graliśmy w hokeja, gdzieś tak od grudnia do wiosny. Ja jeszcze miałem dobrze, bo moja żona była z Pychowic, więc jak mi się nie chciało iść na most Dębnicki, to szedłem od ul. Dojazdowej przez lód i miałem bliżej niż na ten most. Chociaż pamiętam, to było na wiosnę, przechodziłem i tak mi trzasnęło pod nogą, a to było wieczorem, było już ciemno. Nic nie było widać, aż cały się spociłem, pomyślałem sobie: “Wpadnę na koniec”, ale nie, jakoś przeszedłem na drugi brzeg.

S: Jeśli chodzi o sport, jak wyglądał sport od strony urzędowej, kto odpowiadał za ten ruch, za statki na Wiśle? Tylko Urząd Żeglugi Śródlądowej, czy ktoś jeszcze?

M: Żegluga śródlądowa, urząd był za mostem kolejowym w Płaszowie. Tam były wszystkie statki, chyba, że były poniżej, ale w większości, to wszystko było tutaj. Wszystkie szły stąd. Nie służyły tylko do przewozu ludzi, ale na przykład galary pomagały piaskarzom, ciągnęły do góry, bo przecież dawniej piaskarze wydobywali piasek ręcznie, mieli takie wiadra z dziurami. Wyjeżdżali o 4 rano pod Przegorzały, tam wybierali piasek, potem spływali przy Rudawie. Między Rudawą, a ul .Dojazdową był taki plac i na taczkach, na deskach wywozili piasek. Potem jak zaczęto budować Hutę w 1949 roku, to też tutaj zaczęli przyjeżdżać po piasek samochodami, właśnie tu nad Wisłę.

S: Odbywały się nad Wisłą jakieś imprezy? Wianki?

M: Tak, Wianki były zawsze.

S: Jak wtedy wyglądały? To było sportowe wydarzenie, czy bardziej koncert, jednodniowe, czy dłużej?

M: Sportowe na pewno, bo pamiętam, że w jednym roku były regaty na czwórkach, zrobione specjalnie w czasie Wianków dla popularyzacji kajakarstwa. Byli też turyści, w łodziach z kwiatami, ze śpiewem.

S: Gdzie to się działo?

M: To się odbywało cały czas w tym zakręcie: od przystani AZS-u, pod Wawel, aż do ul. Dietla.

S: Pływało się po innych rzekach, po Dłubni, po Wildze? Jak one wtedy wyglądały?

M: Na Wildze trenowaliśmy zimą, kiedy na Wiśle był już zbyt mocny wiatr. Była fala, więc wtedy spływaliśmy w dół przystani, na Wildze, tam nie było takiego wiatru, więc można było pływać. Raz jeden kolega się wywrócił.

K: Tam płynęła jeszcze ciepła woda.

M: Tak, tam nigdy nie zamarzała. Wisła była zamarznięta, ale Wilga nie, bo płynęła z Solvayu.

K: Woda służyła tam jako schładzacz, chłodziła maszyny, ogrzewała się i wypływała gorąca?

M: Gorąca nie była, trochę to trwało, zanim spłynęła, a były duże mrozy.

S: Ile było klubów, które miały sekcje kajakowe, tu w Krakowie?

M: Z tego co pamiętam, to było tak: Kolejarz, AZS, Cracovia, Nadwiślan, LPŻ, Yacht Klub w Hucie. To było sześć w Krakowie.

S: Mnóstwo!

M: Tak, wtedy było dość dużo, z tym, że sekcja kajakowa Nadwiślan powstała właściwie najpóźniej, bo chyba w 1953 roku. Pierwsza przystań była przy ul. Dekerta. Tam jeszcze chłopaki nosili kajaki do Wisły.

S: Z czego się te kluby utrzymywały, ze składek?

M: Nie, były państwowe. Miały dotacje, dawał je Komitet Kultury Fizycznej, tylko, że to były większe dotacje.

S: Czy kluby lubiły się między sobą, czy była sportowa rywalizacja?

M: To zależy, właściwie to nie kluby, tylko zawodnicy – jak się lubili, to dobrze, a jak się nie lubili, to wiadomo.

S: A gdzie chodziliście na imprezy?

M: Po każdych zawodach było zakończenie na którejś przystani, na Kolejarzu, AZS-ie czy na LPŻ-cie, to była na Zwierzynieckiej. Było rozdanie dyplomów i to było wszystko, nie było jakiś specjalnych uroczystości.

S: Słyszałem jeszcze o jakimś wojskowym klubie

K: Wawel?

M: A tak, WKS Wawel, wtedy OWKS Kraków. Przed wojskiem myślałem, że tu trafię. Tam byli górale, Kapłaniak, Piecyki, Warusie. OWKS był prawie naprzeciwko policji, taka drewniana przystań, przygotowywał ją Romek Woźniak. Teraz już jej nie ma. Przez ministerstwo zostało wydane zarządzenie, że wszystkie większe kajakarskie, były przeniesione do Bydgoszczy.

S: Sezon był mniej więcej taki, jak teraz, od maja do września?

M: Tak, choć to zależało też od pogody.

S: Czy teraz, kiedy pan patrzy na Wisłę, to kajakarzy jest znacznie mniej?

M: Tak, znacznie mniej, tak jak mówię, w tej chwili jest więcej sprzętu niż zawodników. Przecież u nas w Nadwiślanie, to jeden na drugiego czekał, jak chciał iść na wodę, bo nie było na tyle łodzi, a teraz łodzie stoją i zawodników jest paru.

S: Które miasta były najmocniejsze, taka czołówka, jeśli chodzi o kajakarstwo?

M: Poznań, Bydgoszcz, Gdańsk, Szczecin, Kraków, Wrocław.

S: A Warszawa?

K:Też była, może nie sama czołówka…

M: Warszawa też, przecież Zielińscy byli z Warszawy.

S: Czyli pana taki najintensywniejszy czas na Wiśle, to lata 50. 60 .?

M: Tak, właśnie lata 50. i 60.

S: Jak wyglądał Zakrzówek, co się tam działo?

M: Na Zakrzówku nic się właściwie nie działo, tam tylko płynęła taka odnoga do Wisły z Solvayu, a potem, potem już była tylko plaża i nic więcej.

S: Był otwarty, ludzie się tam kąpali?

M: Tak, wtedy wszyscy się kąpali, w zasadzie nie było żadnego zakazu, woda była czysta, potem, kiedy już ją trochę brudzili, to były zakazy. Z początku, kiedy ludzie kąpali się w Wiśle trzeba było tylko umieć pływać. Potem ratusz, czyli miasto, organizował przy tych plażach ratowników, na każdej plaży. Potem pod Wawelem to nawet dwóch ratowników było, był Paweł Głód… drugiego już niestety nie pamiętam.

S: A Bagry? Co się działo na Bagrach?

M: Tam też się chodziło na plażę, ludzie chodzili się kąpać, pływać, ale specjalnie nic tam się nie działo.

S: A plac na groblach?

M: Tam było boisko, młodzież grała w piłkę, w siatkówkę, zwłaszcza z Nowodworka, bo nie było też dużo boisk, chyba, że na błoniach.

S: Nikt się nie martwił, że ktoś się utopi.

M: Najpierw trzeba było umieć pływać. Jeżeli ktoś szedł w kajakarstwo, czy w ogóle sporty wodne, to trzeba było najpierw nauczyć się pływać. Pamiętam jak przyszedłem, to mnie zapytali.

K: Jeśli chciałeś się dostać, to trzeba było przyjść z kartą zdrowia i kartą pływacką, inaczej nikt by z tobą nie rozmawiał…

S: A jeśli chodzi o wiek ludzi, którzy pływali na kajakach, byli to raczej studenci czy młodsi?

M: Raczej młodsi…

S: Co się wtedy wygrywało na takich zawodach? To były medale, dyplomy?

M: Nic, uścisk dłoni prezesa. Nic nie było, dopiero na Mistrzostwach Polski chyba w 1959 roku były medale, takie małe. Na takich regatach nic się nie wygrywało. Może dyplomy, dyplomy przede wszystkim.

S: A ryby, dużo było wędkarzy?

M: Bardzo dużo, no była czysta woda. Trzeba było płynąć co najmniej 5 metrów od brzegu, żeby nie przeszkadzać rybakom. Jeśli któremuś zerwało się wędkę, to nieraz były awantury, a nawet bitki.

S: Jak daleko dopływało się podczas treningu? Do Bielan, czy dalej?

M: To zależy ile kto miał pary. Trzeba było co najmniej, z tego co pamiętam, zrobić 10 km, jak ktoś miał więcej siły, to 20 km, a nawet płynęło się do Bielan i potem z powrotem do Huty, robiłem tak 40 km. Przez pół dnia się pływało, to zależało od tego, jakie miałeś zdrowie albo czy ci się chciało.

S: A nurt, był znacznie szybszy niż teraz, czy porównywalny?

M: Teraz prawie w ogóle nie ma nurtu, a przynajmniej nurtem bym tego nie nazwał. Przedtem widać było jak płynęła woda. Pamiętam, że byłem dobry na pięćsetkę, bo ćwiczyłem zawsze pod prąd, a wszystkie regaty były na wodach stojących, na jeziorach. Ćwicząc pod prąd, wyrabiało się więcej siły.

S: Jakie ma pan refleksje, kiedy pan ogląda współczesne zawody sportowe, zwłaszcza w telewizji, na przykład na olimpiadzie? Inaczej to wygląda? Łodzie są lżejsze, wiosła pewnie też…

M: Przez te lata dużo się zmieniło, Co do łodzi, syn mówił mi, że raczej bym się nie utrzymał na takiej łódce. Podobno są teraz wąziutkie, ale sam nie pływałem. Przedtem były chybotliwe, ale teraz podobno są jeszcze bardziej, zwłaszcza dla kogoś, kto (tak, jak ja), już długo nie pływał – można wsiąść i wypaść. Jeszcze za czasów, gdy byłem w CWKS Zawiszy, tam na przystań, do kawiarni przychodzili oficerowie. Za którymś razem jeden z nich się założył, że wsiądzie na kajak i nic mu nie będzie. Powiedzieli: “Weźże Marek, tu dla pana porucznika kajak”. Odpowiedziałem, że proszę bardzo. Przyszedł porucznik, chciałem go ostrzec, ale powiedział: “Kolego co się boisz, nie na takich pływałem”. No to dobrze, tylko zdjął wojskowe buty, i w mundurze jeszcze dobrze nie wsiadł, a już wyleciał. “O cholera, nie myślałem, że to takie wywrotne.” Drugi przyszedł, ale już się rozebrał i próbował tylko w spodenkach.

źródło: https://www.zeglugawkrakowie.com.pl/wywiad-z-markiem-chadzinskim/

Wywiad z Markiem Chadzińskim GW

Marek Chadziński ma wątpliwości: czy on sam jest interesujący i czy aż tak, żeby o nim pisać w gazecie? I co to miałoby być? Reportaż, wywiad, a może opowiadanie?

- Reportaż to chyba nie, trzeba coś ważnego zrobić w życiu, żeby w takim reportażu się znaleźć. Wywiad? Nie, wywiady robi się z politykami. Opowiadanie... Opowiadanie może być. Prosta historia, proszę bardzo. Ale czy to będzie ciekawe?

- No wie pan, myślę, że będzie.

- A niby czemu?

- A zna pan kogoś, kto pilnuje wieżowca, w którym właściwie niczego nie ma (więc po co go pilnować)?

- No nie znam.

- Ja też nie znam. I dlatego to ciekawe.

- A o co będzie pani pytać?

- O życie.

- Mam opowiedzieć o swoim życiu?

- Byłoby dobrze.

- Ale przecież chodzi o "szkieletora"...

- No tak, ale pan i "szkieletor" macie trochę wspólnej historii. Jednak zanim pan zaczął go pilnować, miał pan co innego do roboty.

- Żyłem przed nim, to prawda.

- To koniecznie musi pan o tym opowiedzieć.

- Taka prosta historia?

- Z wieżowcem w tle.

O kajakach

Marek Chadziński opowiada więc o swoim życiu przed "szkieletorem". Wszystko i szczerze, od samego początku. Siedzimy w jego mieszkaniu, w dużym pokoju. On wygodnie, na wersalce; mnie posadził przy stole i nie jest mi wygodnie. Ale zaraz przesiada się z wersalki na krzesło przy stole. Siedzimy po obu stronach stołu. Jego żona, pani Romana, trzy razy (a może pięć) pyta, czy chcemy kawę albo herbatę, a może gołąbki, bo właśnie takie dobre zrobiła, że grzech nie zjeść. Grzeszymy, bo nie jemy.

Marek Chadziński opowiada:

- Tak jak mówiłem, miałem życie przed "szkieletorem". Zajmowałem się różnymi rzeczami, ale najważniejszy był dla mnie sport. Wodny sport, bo mieszkałem na Zwierzyńcu, przy Wiśle. Moja rodzina od zawsze tam mieszkała. Byłem chłopakiem, kiedy po raz pierwszy wsiadłem do kajaka. Ale mi się podobało! Byłem wtedy strasznie szczupły, w ogóle wszyscy byliśmy szczupli. Ale ja szczególnie, chuchro takie. Najpierw zacząłem trenować kajakarstwo w Cracovii, mieli jeszcze wtedy sekcję kajakarską. Pyta pani, co trzeba było mieć w sobie, żeby przyjęli na kajaki? Nie wolno było się wody bać, bo jak ktoś się bał wody, to już był dla kajakarstwa stracony. I trzeba było świetnie pływać. A wie pani, jaka jest różnica między kajakarstwem a wioślarstwem? Nie, nie pytam o tę oczywistą. Jest taka różnica, że ludzie się dziwią, jak im mówię, że to właśnie to: w kajaku siedzi się buzią do kierunku płynięcia, a w wioślarstwie jest odwrotnie. Najlepsze wyniki osiągałem na dwójce. A pani wie, jak się nazywa kajakarzy w dwójce? Nie wie pani? Jeden to "szlakowy", czyli ten, który podaje szlak, no kieruje po tej wodzie; a drugi to "palacz", czyli taki, który daje siłę, parę. Rozumie pani? Potem poszedłem do wojska, stacjonowałem w jednostce w Krakowie, na Ułanów, ale w 1960 roku dostałem rozkaz przeniesienia i znalazłem się w Bydgoszczy. Nie, to nie był przypadek, bo tam był klub sportowy Zawisza. Oczywiście trenowałem kajakarstwo. W ogóle nic nie robiliśmy, tylko jedzenie, spanie i trenowanie. Nawet miałem takie hasło: "kajak i wiosło to moje rzemiosło". Pięć razy byłem wicemistrzem Polski w kajakach, miałem też brązy. No, ale człowiekowi lat przybywało, skończyłem trzydziestkę, a dla sportowca to dużo. Pyta pani, co mi zostało po tym kajakarstwie? Tytuły, nagrody, satysfakcja. A wie pani, ile krajów zwiedziłem? Sporo. Naprawdę sporo. Całą naszą Europę, mówię "naszą", bo tę demoludową. Wtedy innej nie było. Jak skończył się sport, to poszedłem do pracy.

O pracy

Marek Chadziński mówi o pracy, ale zanim zacznie, pokazuje zdjęcie (wisi nad meblościanką). Na zdjęciu on. Ma osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Ubrany w biały podkoszulek na cienkich ramiączkach. Wygląda na tym zdjęciu jak James Dean - jest do niego podobny fizycznie - i tak jak Dean niedbale patrzy w obiektyw. Czy robił wrażenie na kobietach? Robił. Mówi, że kiedy płynął kajakiem, to wzdłuż brzegu ustawiały się dziewczyny i machały do kajakarzy. Jedna z nich machała szczególnie skutecznie. Była najładniejszą z machających, miała na imię Romana, wyglądała jak Marylin Monroe i wyszła za Marka Chadzińskiego.

O pracy: - Zatrudniłem się w Krakowskich Zakładach Artykułów Gospodarczych, na spawacza poszedłem. Cynkowałem wanny i bednarki. A, nie wie pani, co to bednarki. To takie płaskowniki. Poznałem majstra Witka, a ten mówił: "W tej robocie trzeba mieć siłę w rękach i inteligencję". Tam pracowałem do 1967 roku. Przeniosłem się do zakładu energetycznego, od razu byłem brygadzistą. Co robiłem? Konstrukcje do energetyki, na przykład takie do zawieszania izolatorów, i szafy rozdzielcze. Pani wie, jakie one wielkie były? Na całą ścianę. I stacje transformatorowe. Miałem świetnych kolegów - Jurka Rudnieckiego, Zdziska Szałaja i Zdziska Ptaka. Nie tylko w pracy się widywaliśmy, jeździliśmy na ryby, chodziliśmy z naszymi paniami na zabawy. Grzyby też zbieraliśmy. A w grzybach to najlepszy był Zdzisek Ptak. Ja nie wiem, jak on to robił, ale te grzyby znajdował tam, gdzie ja ich nie widziałem. Magik jakiś. Tak przepracowałem w tej energetyce do 1994 roku. Potem zacząłem się sypać zdrowotnie, poszedłem na rentę. Nic dziwnego, po takim sporcie w młodości normalne, że powysiadały ramiona i cały kręgosłup. A kiedyś... Kiedyś to brałem na sztandze sto dwadzieścia kilogramów, teraz to bym nawet dziesięć nie wziął. Co to się z człowieka robi...

(Pani Romana przynosi powycinane z gazet artykuły. W jednych piszą o Marku kajakarzu, w innych o jego synu Mariuszu Jacku Chadzińskim, który jest międzynarodowym sędzią hokejowym. Jest i artykuł o wnuczce Marka, też uzdolnionej sportowo, ale Chadziński zabiera go i sam czyta).

O "szkieletorze"

O siedzeniu w domu, kiedy był na rencie, a potem już na emeryturze, nie rozmawiamy. Bo Marek Chadziński uważa, że to nudne. Nic szczególnego wtedy nie robił. Zresztą tak było tylko przez parę miesięcy. Aż Chadziński spotkał kolegę i ten zaproponował mu pracę dozorcy, stróża, strażnika (byle nie ciecia, bo on nie lubi tego słowa).

Marek Chadziński o tej pracy:

- Był 1994 rok. Znajomy mówi: „Marek, znasz tego »szkieletora «, no wiesz, ten wieżowiec na rondzie Mogilskim? »Szkieletora « musisz znać”. Co miałem nie znać. Codziennie obok niego przechodziłem i zastanawiałem się, co z tym będzie: zburzą, nie zburzą... Bo wie pani, tam miał w latach siedemdziesiątych stanąć hotel NOT. To miało być cudo techniki, ludzie mówili, że Manhattan, chociaż nikt wtedy nie wiedział, co to Manhattan. No i okazało się, że ta firma, pod którą był ten, pożal się Boże, wieżowiec, potrzebuje kogoś, kto będzie go pilnował. Zdziwiłem się. No, bo czego tu pilnować? Co ludzie mieli pokraść, to już dawno pokradli. No, ale jak robota, to robota. Pierwszy raz, jak poszedłem tam, to byłem pod wrażeniem. Niby człowiek widział tego „szkieletora” tysiące razy, ale nigdy tak z bliska. Brzydki był, brzydal okropny. Wziąłem z domu telewizorek, jakieś łóżko stare przytachałem, radio, maszynkę do grzania. I zacząłem pilnować. Najpierw sobie myślę: jak to się robi, bo przecież jak jest czego pilnować, to człowiek wie, co ma robić. A tu? No, ale z czasem jakoś tak się ułożyło samo. Pracowałem po dwanaście godzin, to znaczy dwanaście godzin służby i dzień odpoczynku. W dwanaście godzin to człowiek dużo potrafi zjeść, to też dużo sobie brałem. A kiedy miałem ochotę, szedłem do sklepiku obok i kupowałem żeberka, które sobie na tej maszynce dusiłem, a potem zalewałem żurkiem z butelki, do tego jeszcze kiełbaska i na jeden raz zjadałem. Na początku to sam tam siedziałem, tylko że to bardzo nieprzyjemne otoczenie, człowiek może się bać. No, różnych ludzi miałem, to znaczy różni przychodzili w odwiedziny, ale o tym zaraz. Żeby się nie bać i czuć bezpiecznie, wziąłem sobie psa. Hokej, tak go nazwałem. Wilczur, mocny i porządny pies. Pyta pani, czemu akurat Hokej? No przecież syna mam sędziego w hokeju... I zaczęliśmy razem z Hokejkiem pilnować tego grata. Tak, to dobre pytanie: przed kim? Jak mówiłem, tam już nie było co ukraść. Tylko że dla nas Polaków to nigdy nie ma tak, żeby nie było czego ukraść. Ludzie ukradną nawet nic, nawet takie widmo okradną. Ten wieżowiec nie miał ani jednej cegły, więc ludzie nie po to przychodzili; ale kable jeszcze były. Albo coś odpiłowywali, bo to przecież stal. Porządna stal. Tych ludzi, co tu przychodzili, to ja bym na dwie grupy podzielił. Pierwsza to ci, którzy chcieli coś ukraść, druga to ci, którzy szukali przygody. Jakiej przygody? No przecież to przygoda jest wejść na najwyższy budynek w Krakowie. A tam, tylko wejść! Wejść i wypić na górze albo z dziewczyną poleżeć na najwyższym piętrze, to dopiero przygoda.

(Pani Romana przynosi następne artykuły z gazet).

- Ja wiem, bo wchodziłem na górę, co prawda sam, ale to też była przygoda. Szło się po tych schodach, barierki się chwiały, a im człowiek wyżej wychodził, tym bardziej wiatr wiał. W lecie to sama przyjemność taki wiatr, ale w zimie... A wie pani, jak się Kraków zmieniał? Bardzo. Te zmiany to mogłem z góry widzieć bardzo dobrze. Hotel się budował na rondzie Mogilskim, obok Akademia Ekonomiczna wystawiła budynek. Jak przedtem dookoła "szkieletora" było pusto, tak teraz teren się zapełniał. A wie pani, że przy dobrej pogodzie Tatry było z góry widać? Naprawdę. To, że Kraków cały było widać, to normalne, ale te Tatry, to robiły wrażenie, kiedy opowiadałem znajomym. Coś mi pani nie wierzy... A ja mam jeszcze takie historie...

O filmie, samobójcy i Hokeju

Inne historie, które Marek Chadziński opowiada (a Hokej leży pod stołem, bo jest zmęczony):

- Raz przyjechała ekipa filmowa. Mieli jakąś scenę kręcić. Ja myślałem, że spędzą tu kilka dni, tyle tej ekipy przyjechało. A oni raz, dwa, trzy i pojechali. W tej scenie to ktoś leci z góry i zabija się. Zagrałem w tym filmie, naprawdę. Nie była to wielka rola, bo nic nie mówiłem, ale zawsze coś. Miałem się kręcić po planie, kiedy aktorzy dopadali do tego człowieka, co zleciał z góry. Żonie się chwaliłem tym graniem: "Widzisz, Roma, nawet nie wiedziałaś, że wyszłaś za artystę". A raz się zdarzyło naprawdę tak, jak w tym filmie. Ktoś specjalnie spadł z samej góry, chociaż ja tego osobiście nie widziałem. Było tak: któregoś dnia przyjechała policja i ludzie się zlecieli, i ten... koroner był. Ja się pytam, co się dzieje, a ktoś mówi, że trup jest na pierwszym poziomie. Jezu!!! Nie widziałem go osobiście, tylko słyszałem, że był już bardzo zepsuty, że skóra mu wisiała i że zegarek mu się błyszczał, jakby ze złota był. Gdybym wiedział, kiedy ten ktoś mi wchodzi na budynek, tobym od razu za nim poleciał. Hokeja bym wypuścił, toby go za portki od tej śmierci odciągnął. Bo Hokej zawsze jest pierwszy przede mną, gdyby nie on, to ja bym sobie tu sam nie poradził. No, czasami zdarza się tak, że on kogoś wystraszy, i ten ktoś piszczy, żeby psa zabrać. Dobrze, że go mam. Hokej to mój refleks. I tak już dziesięć lat pilnujemy tego, czego nie ma.

(Pani Romana jeszcze raz pyta, czy się czegoś napijemy. Marek Chadziński proponuje orzechówkę, bo - jak twierdzi - nie wiadomo, kiedy znowu będzie miał okazję wypić z prasą kieliszek w kulturalnej atmosferze. Dotąd nigdy mu się to nie zdarzyło.)

- To co? Odmawia pani? Szkoda. Ale i żona by się napiła... Nie? Trudno. Mówi pani, że się jeszcze spotkamy? No to zapraszam jutro do siebie, pod "szkieletora". Pokażę pani, jak pracuję, chociaż w zasadzie nie ma czego oglądać. Chyba że lubi pani horrory, "szkieletor" to taki dom z horrorów jest. Nie straszyć pani? Niech pani przyjdzie jutro. Powiem, jak to u nas obecnie jest.

O tym, co jest obecnie

Marek Chadziński mówi, jak jest obecnie. Opowiada, opierając się o drzwi swojej pakamery, w której spędził dziesięć lat, pilnując tego, czego nie ma. "Szkieletor" rzeczywiście wygląda jak z horroru: czarny, trochę zamglony, od stalowej konstrukcji odbija się echo.

- Tu zawsze dużo biznesmenów przyjeżdżało. Kupić chcieli tę ruderę. Kogo tu nie było! Arabowie, Szwedzi, Niemcy, Anglicy, z Kanady nawet. Ja ich zawsze prowadziłem. No nie to, że oprowadzałem, bo nie jestem kustoszem, chociaż tu jest takie wolno stojące muzeum. Tak nigdy jakoś szczególnie nie wierzyłem, że ktoś to kupi wreszcie. I proszę! Kupili. A wie pani, że byli tacy, którzy tu trenowali? Naprawdę. Rozpinali liny i wspinali się na samą górę. To gdzie oni teraz będą się wspinać? Tak, trochę tego żal. Nie, nie chodzi o te kilka stówek, które dostawałem za miesiąc pilnowania. Chodzi o przyzwyczajenie. Ja już takiego zegara się nabawiłem w sobie: ta i ta godzina i ciało przygotowuje się do wyjścia. Od przyzwyczajenia trudno się odzwyczaić. A wie pani, mam takie jedno wspomnienie, ze strachem się wiąże. Niech mnie pani zapyta, o co chodzi, to opowiem.

- O co chodzi?

- Strasznie się bałem, kiedy samoloty w te wieże w Nowym Jorku uderzyły. Bałem się, że "szkieletora" też mogą zaatakować. A wiadomo to, co komu do głowy przyjdzie? Jak tylko samoloty leciały gdzieś nad głową, to mi skóra cierpła. Przysięgam, że tak było. W całym Krakowie to ja chyba najbardziej się tego ataku terrorystycznego bałem.

- Boi się pan jeszcze?

- Nie.

- Teraz, jak "szkieletora" wyburzą, to co pan będzie robił?

- Tak myślę, że zacznę wreszcie tę swoją emeryturę. Ale może ta angielska firma mnie zatrudni?

- Że w pakiecie pana kupią?

- To byłby dobry pomysł. Pani już idzie? Szkoda. A ta moja historia się spodobała?

- Dawno nie słyszałam lepszej.

I Marek Chadziński pokazuje, jak wrócić do ulicy (jest ciemno, a wszędzie pełno kałuż). Lubi odprowadzać ludzi, którzy przychodzą pod "szkieletora". Zawsze im coś opowie. A najbardziej lubi, kiedy inni ludzie, jacyś znajomi spotkani na zakupach, pytają, gdzie pracuje. Wtedy wystarczy, że wskaże ręką: tam. Tak może się zaczynać "prosta historia z wieżowcem w tle". No, chyba że pyta go ktoś w Wieliczce - bo z Wieliczki "szkieletora" nie widać.

źródło: https://krakow.wyborcza.pl/krakow/1,42699,2426028.html