Wiesław Dybczak

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Wiesław Dybczak

Informacje ogólne
Imię i nazwisko Wiesław Dybczak
Urodzony 18 kwietnia 1957, Kraków, Polska
Zmarły 30 listopada 2023
Pozycja stoper
Wzrost 186 cm
Waga 75 kg
Wychowanek Clepardia Kraków
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii
Sezon Rozgrywki - występy (gole)
1978/79 (w)
1979/80
1980/81
1981/82
1982/83
1983/84
1984/85
1988/89
1989/90
2L - 7 (4)
2L - 25 (4)
2L - 29 (2), PP - 3 (0)
2L - 30 (3), PP - 2 (1)
1L - 30 (0), PP - 3 (0)
1L - 28 (1), PP - 1 (0), IT - 6 (0)
2L - 16 (1), PP - 2 (0)
3L - 23 (2)
3L - 2 (0)
1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze
Debiut 1979-04-21 Siarka Tarnobrzeg - Cracovia 1:2
Kluby
Lata Klub Występy (gole)
1972-1976
1977-1979
1979-1985
1985-1988
1988-1989
Clepardia Kraków
Garbarnia Kraków
Cracovia
Hutnik Kraków
Cracovia


58 (1)
liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju

j - jesień, w - wiosna



Wiesław Dybczak - piłkarz. Z zawodu technik.

Informacje klubowe

ZMARŁ WIESŁAW DYBCZAK - 05.12.2023

Z ogromnym smutkiem przyjęliśmy informację o śmierci zawodnika Pasów w latach 1979-1989, Wiesława Dybczaka. Miał 66 lat.

Wychowanek Clepardii urodził się w 1957 roku w Krakowie. Po latach gry w macierzystym klubie oraz Garbarni Kraków na wiosnę 1979 roku przywdział pasiastą koszulkę, którą z przerwą na występy w Hutniku, ubierał aż do roku 1989. W sumie wystąpił w 184 oficjalnych meczach Pasów (w tym 58 w I lidze), strzelając 16 bramek. Wraz z Nazimkiem, Tureckim i Podsiadło tworzyli jedną z najlepszych linii defensywnych początku lat 80-tych w Polsce.

Nasz były zawodnik zmarł 30 listopada 2023 roku po ciężkiej chorobie.

Uroczystości pogrzebowe Wiesława Dybczaka odbędą się 8 grudnia o godzinie 11:40 w kaplicy Cmentarza Rakowickiego w Krakowie.

Najbliższej rodzinie i bliskim znajomym Pana Wiesława składamy najszczersze kondolencje.

Źródło: Cracovia.pl [1]


Wywiad

"Piłka, sława, alkohol, zasiłek. Trudne życie byłej gwiazdy" -
dziennikpolski24.pl

Piłka, sława, alkohol, zasiłek. Trudne życie byłej gwiazdy

Mógłby przedstawiać się tak: byłem królem życia, byłem kimś, miałem pieniądze. Dzisiaj... Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Nie wiem, czy moje nazwisko wam coś powie. Być może tak. Nazywam się WIESŁAW DYBCZAK i jestem legendą. Legendą, o której wielu ludzi już zapomniało.

Zacznijmy od końca.

Dybczak stałej pracy nie ma. Zarabia na fuchach, od przypadku do przypadku, jak coś akurat się trafi. Gdy budowali osiedle na Żabińcu, to był pomocnikiem murarza, takim, jak opowiada, wynieś, przynieś, pozamiataj. Teraz od wielkiego dzwonu trafi się jakieś malowanie, drobny remont. Nic wielkiego, pieniądze marne. Jeszcze niedawno przez półtora roku pobierał świadczenie pielęgnacyjne na opiekę nad chorą matką, z którą mieszka. 520 złotych miesięcznie. Ale przepisy się zmieniły i pieniądze szlag trafił. Napisał odwołanie, czeka na odpowiedź. Na razie zostaje tylko renta matki. Lekko nie jest.

Teraz cofamy się o tak z grubsza 30 lat. Wiesiek Dybczak idzie przez Rynek. Kawał chłopa, obrońca Cracovii, niektórzy twierdzą, że mógłby być "drugim Władkiem Żmudą" i grać w reprezentacji. Piekielnie mocne kopyto. Przystojny. Wszyscy go znają.

- Panie Wieśku, strzelimy coś? - słyszy pytanie. Znajoma twarz, ale Wiesiek odmawia. No bo jak to, ktoś zobaczy i od razu do klubu zadzwoni na skargę, że piłkarz pije alkohol.

- No wie pan co, ze mną się pan nie napije? - nie ustępuje znajomek.

Słaby charakter, nie umiał odmawiać. Mniej więcej tak to się zaczęło.

Potem zdarzało się, że jak w meczu źle się sprawy układały, to kibice warczeli na Wieśka: - Lepiej chodź się z nami napić do "Hawełki"!

- Wszystko jest dla ludzi, ale z umiarem. Jak się wpadnie w cug, jak się nie ma silnej woli, to można znaleźć się na dnie - mówi dzisiaj Dybczak.

Z rocznika Nawałki

Spotykamy się na Prądnickiej. Biały Prądnik, Kleparz. Jego zaklęte rewiry. Od dziecka. "Dyba" - tak zawsze mówili do niego koledzy - przychodzi w dresie, na nogach podniszczone piłkarskie buty.

- Piłki już nie kopię, kolana nie pozwalają. Ale z przyzwyczajenia chodzę tak po sportowemu ubrany - wyjaśnia.

Bardzo szczupły, zmęczona twarz, nad wargą blizna, zdarty głos. Rocznik 1957. Ten sam, co Adam Nawałka, selekcjoner reprezentacji Polski. Ten pewnie zresztą dobrze pamięta twarde kości Dybczaka. Na boisku - skała. W życiu mniej. - Sporo piłkarzy prowadziło rozrywkowy tryb życia. Nie ja pierwszy i nie ostatni - wzrusza ramionami. - Jak było, tak było, ale niczego nie żałuję - to ostatnie zdanie powtórzy jeszcze kilka razy.

Kiedyś o Wieśku Dybczaku słyszał każdy. Sam zresztą przyznaje, że do dziś obcy ludzie kłaniają mu się na ulicy. - Skąd mogą mnie znać jak nie z boiska? - pyta.

W historii polskiego futbolu znalazł sobie jednak miejsce w mało chwalebnym rozdziale "największe zmarnowane talenty". W Krakowie mawiano, że Dybczak cały tydzień może pić, ale potem i tak jest najlepszy na boisku.

- Nie, nie, nie, na pewno takich historii nie było - obrusza się. - Coś takiego by nie przeszło. Byli tacy trenerzy, którzy niuchali, czy piłkarz nie jest wypity, każdy z nas wiedział, kiedy może sobie na coś pozwolić. Najwięcej to działo się wtedy, gdy wyjeżdżało się na zgrupowania po sezonie, tak zwane lecznicze. Wiadomo, jak się tam człowiek leczył. Ale żeby tak bale były codziennie? Organizm jest jeden, człowiek by tego nie wytrzymał. Choć nie ukrywam, że ja wpadłem w takie dość szemrane towarzystwo. To byli konie, waluciarze, nawet nie wiem, czy mogę o nich powiedzieć: koledzy. Bez tego wszystkiego, przy większej dyscyplinie pewnie zaszedłbym dalej. Jednak do nikogo pretensji nie mam. Moja wina.

Wódko, pozwól grać

Naprawdę ostre picie zaczęło się, kiedy miał 28 lat. Rozwód z żoną, pięć lat po ślubie, totalne tąpnięcie. Wszystko zaczęło się walić. Pół roku alkoholowej jazdy zakończonej wszyciem esperalu. W międzyczasie został zawieszony przez Hutnika Kraków, w którym wtedy występował. Za to, że nie stawił się na mecz.

- Chlałem, nie chciałem się pokazywać. Taka prawda - opowiada.

Sześć miesięcy bez piłki. Kazano mu za karę pracować na stadionie. Kiedy jego koledzy trenowali, on gdzieś z boku kosił trawę. - Dumę trzeba było schować do kieszeni, ale się tym nie przejmowałem. Było mi wszystko jedno, wtedy chyba już na dobre straciłem motywację. To był w zasadzie mój koniec jako piłkarza.

I pierwszego rozdziału jego życia. Bo na razie ma dwa: ten przed rozwodem i po. W tym pierwszym jest córka. W tym drugim jej nie ma.

- Od rozwodu nie miałem z nią kontaktu. Wtedy miała pięć lat, dziś to 32-letnia kobieta. Nawet nie wiem, jak wygląda, ani gdzie mieszka. Może jest za granicą, bo jak była małoletnia, to podpisywałem zgodę na jej wyjazd do Kanady - Dybczak zawiesza głos. - Czasami myślę o niej. To, że ją straciłem, to jest ta jedna jedyna rzecz z przeszłości, której żałuję. Gdybym mógł to zmienić, to zrobiłbym to natychmiast.

Dwa życia

Twierdzi, że starych czasów stara się w ogóle nie wspominać. Tak, jakby w pewnym momencie zatrzasnął za sobą drzwi albo jakby tamto życie należało do zupełnie innego człowieka. Nie ma żadnych pamiątek, zdjęć, wszystko zostało w starym mieszkaniu, z którego musiał się wyprowadzić po rozwodzie. Nie wie, co się z tym stało, nigdy nie próbował tego odzyskać. Wrócił do matki, do mieszkania, w którym spędził prawie całe dzieciństwo. Większość przyjaciół z Cracovii rozjechała się po świecie, kontakt ze środowiskiem w zasadzie się urwał.

- Tyle co na Clepardię czasem pójdę, mecz obejrzę, na jakiś "opłatek" przyjdę - macha ręką.

Na Cracovię, na Wisłę nie chodzi.

- Nie chce mi się. Kasy nie ma.

- Na Cracovię legend za darmo nie wpuszczają?

- Chyba nie, nie wiem. Ale nawet jakby zaprosili, to nie poszedłbym. Nie mam żalu czy coś. Ale trochę wstyd by było, że życie człowiekowi tak się poukładało, a nie inaczej.

Stoliki nie latały O tym, żeby grał w piłkę, jego mama w ogóle nie chciała słyszeć. Rodzice sportem się nie interesowali. Ojciec pracował na kolei, mama w fabryce. Robotnicza rodzina.

- Normalne życie, nie przelewało się - wspomina Dybczak. - Tata był surowy. Jak zasłużyłem, było lanie. Choć ja to akurat wielkim rozrabiaką nie byłem.

Jak miał 9 lat, przyszedł na trening trampkarzy Clepardii. Po pół roku matka kazała mu zrezygnować. Mówiła, że tylko kopie piłkę, zamiast się uczyć. Ale on potem i tak cały czas kopał, tyle że na podwórku. W końcu uprosił mamę, żeby pozwoliła mu trenować w klubie. Zajęło mu to siedem lat. Z Clepardii (mówi o niej pieszczotliwie "Kleosia") ruszył w świat - w sumie niedaleki, bo poza Kraków nie wyjechał - i tutaj zakończył karierę. Miał wtedy 39 lat, grał dla zabawy, a jednocześnie pracował jako gospodarz obiektu. Pensja niewielka, ale była.

- Czy ja wiem, czy ze mnie był taki wielki talent? - zamyśla się. - Z Clepardii wyciągnęła mnie Garbarnia i wtedy już zaczęła się poważniejsza przygoda. Musiałem zmienić technikum na wieczorowe, nie dało rady tego pogodzić. Po dwóch latach zgłosiła się Cracovia, pojechałem na sprawdziany, dali kontrakt.

- Poważne pieniądze?

- Oj, tak. Na tamte czasy oczywiście.

Młodemu chłopakowi mogło zaszumieć w głowie. Alkohol, papierosy. Palił od 20. roku życia. Niecałą paczkę dziennie.

- Ale mało który piłkarz w Krakowie wtedy nie palił - przypomina.

Zabawa?

- No, chodziło się w różne miejsca. Głównie w takie, żeby jakiś kibic nie rozpoznał, żeby był święty spokój. My z chłopakami z Cracovii łaziliśmy przeważnie do NOT-u na Straszewskiego. Ale było z umiarem. Bo wtedy umiar jeszcze był - zastrzega. - Nie było tak, że stoliki latały w powietrzu, albo żeby przyjść na trening po solidnym przepitku.

Cztery miesiące bez wyroku

Umiar może u Dybczaka był, ale przez alkohol trafił za kraty. Siedział cztery miesiące.

Opowieść Wieśka o więzieniu:

- To było w 85, w Mikołaja. Grudzień, przerwa w treningach. Poszedłem do Dniepru, na 18 Stycznia, to był taki znany lokal, tam gdzie Pewex. Spotkałem kolegę. Piwkowaliśmy sobie, siedzieliśmy w takim specjalnym pomieszczeniu, w zasadzie pakamerze, żeby nas ludzie z sali nie widzieli. Zebraliśmy się o 16, na polu było już ciemno. Byliśmy trafieni, a akurat dwóch milicjantów wchodziło do Dniepru na interwencję. Jednemu z nich coś się nie spodobało. Od gadki do gadki, dokumenty proszę.

- Jakie dokumenty? - pytam. - Daj pan spokój, chcę wyjść.

- Nigdzie nie wyjdziesz.

- Zacząłem się szarpać. Dał mi gazem w oczy, odwinąłem się odruchowo, niechcący mu czapkę strąciłem z głowy. Skuli mnie, i wio, do budki parkingowego. Pojechali na Mazowiecką, wrócili suką, zawieźli mnie na Batorego. I zamknęli na czterdzieści osiem. W pewnym momencie przyszedł do mnie mój znajomy dzielnicowy i mówi: - Panie Wieśku, będziesz pan siedział.

- Za co, kurwa?!

Myślałem, ze sobie żarty robi. Ale faktycznie, pojechałem do prokuratury. Jak usłyszałem "na Montelupich", to nogi się pode mną ugięły. Uuu, już po mnie - pomyślałem.

Trzymali mnie cztery miesiące bez wyroku, jedynie decyzją sądu. Miałem mecenasa, który walczył o uchylenie sankcji, ale... Sprawa byla złożona. To było tak, że byłem wtedy piłkarzem Hutnika, który grał w tej samej grupie co Wisła, a Wisła walczyła akurat o awans do pierwszej ligi. Jesienią przegraliśmy 2:1, pamiętam, że bramkę strzeliłem, ale rewanż był u nas. Sankcję uchylili mi już po meczu. Wyszedłem przed Wielkanocą. Wisła, milicyjny klub, specjalnie mnie tam przetrzymała, co innego mogę myśleć. Pamiętam, że mama przyniosła mi do kryminału "Echo". Przyłożyła je na widzeniu do szyby: czytaj synu, co o tobie piszą w gazetach. A tam takie wielgaśne litery: Piłkarz bokserem. A ja przecież żadnego milicjanta nie uderzyłem! W czerwcu zapadł wyrok: dwa na trzy w zawieszeniu. I kara pieniężna. 20 tysięcy na Centrum Matki Polki, 20 tysięcy na walkę z alkoholizmem.

Na Monte przez pierwszy tydzień nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Ale człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. No i nazwisko robiło swoje. Był taki oddziałowy, jak miał dyżur, to zawsze cela się otwierała.

- Dybczak, jesteś jeszcze?

- Jestem.

- To chodź.

Zabierał mnie do kantorka i częstował kawą. Ale nie taką zbożową, jaką my dostawaliśmy, tylko prawdziwą. Papierosy mi dawał. Ci co siedzieli ze mną pod celą, to głównie za "Solidarność", polityczni. Na początku, jak wracałem z papierosami, to myśleli chyba, że jestem konfitura. A co ja mogłem poradzić, że oddziałowy to był kibic?

W klubie za tę całą historię nawet mnie nie ukarali. Jak wróciłem, to wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Ale po głowie jeszcze dostałem. Taki znany krakowski redaktor, Jan Frandofert, zrobił w gazecie ranking dziesięciu najgorszych polskich piłkarzy. Byłem chyba na ósmym miejscu. Wygrał Pękala ze Śląska Wrocław. Cała dziesiątka znalazła się tam za wódę.

Dnia od piwka nie zaczynam

Więzienie uruchomiło domino. Następną przewracającą się z hukiem kostką był rozwód.

- Nie wiem, czy historia z Dnieprem miała na to wpływ. Tam po prostu znalazłem się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu. A w małżeństwie psuło się już od jakiegoś czasu. Jak to się mówi? Niezgodność charakterów - twierdzi.

Na początku nałóg zaciskał uścisk i puszczał, zaciskał i puszczał. Po usunięciu esperalu znowu wir go wciągnął.

- Ale potem jak wróciłem do Cracovii, do trzeciej ligi [1989 rok - red.], takiego picia już nie było. Ale to choroba. Jak każda inna - wzdycha.

A dziś?

- Napić się napiję, ale żebym szedł w dłuższy ciąg, to raczej nie. W każdym razie dnia od piwka nie zaczynam. Nie byłoby nawet za co go kupić.

- A jakby przeniósł się pan w czasie i zobaczył się takiego 20-letniego, to co by pan sobie powiedział?

Długie milczenie.

- Tylko jedną rzecz. Uważaj na wódę.

PRZEMYSŁAW FRANCZAK

Wiesław Dybczak urodził się 18 kwietnia 1957 roku. Niemal połowę kariery - 10 lat - spędził w Cracovii. W pierwszej lidze (dziś powiedzielibyśmy, że w ekstraklasie) rozegrał 58 spotkań, zdobył jednego gola.

W wydanej z okazji 100-lecia Cracovii monografii (w serii Encyklopedii Piłkarskiej Fuji), napisano o nim m.in. tak: Talent na najlepsze kluby i najtrudniejsze ligi, ale o jego klasie pisano rzadko. Tematem dyżurnym, niemal w każdej rundzie, był stosunek do "obowiązków ligowych i sportowego trybu życia".
Przemysław Franczak
Źródło: dziennikpolski24.pl 24 grudnia 2013 [2]