Zbigniew Opoka

Z WikiPasy.pl - Encyklopedia KS Cracovia
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania
Zbigniew Opoka

Informacje ogólne
Imię i nazwisko Zbigniew Opoka
Kraj Polska
Urodzony 20 lutego 1932, Nowy Sącz, Polska
Zmarły 26 lipca 1960, Nowy Sącz
Pozycja napastnik
Wzrost 170 cm
Waga 68 kg
Wychowanek Świt Nowy Sącz Flaga POL.png
Kariera w pierwszej drużynie Cracovii
Sezon Rozgrywki - występy (gole)
1955
1956
1957
1958
2L - 23 (4), PP - 3 (0)
2L - 24 (2), PP - 1 (0)
2L - 21 (10), PP - 1 (0)
1L - 18 (4)
1906-1919 oficjalne i towarzyskie, od 1920 tylko oficjalne mecze
Kluby
Lata Klub Występy (gole)

1951-1952
1953-1955
1955-1958
1959
1959-1960
Świt Nowy Sącz Flaga POL.png
Czuwaj Przemyśl Flaga POL.png
Stal Stalowa Wola Flaga POL.png
Cracovia Flaga POL.png
Wisła Kraków Flaga POL.png
Sandecja Nowy Sącz Flaga POL.png



18 (4)
3 (0)
liczba występów i goli w ekstraklasie i mistrzostwach kraju

j - jesień, w - wiosna



Zbigniew Opoka Piłkarz.

Rozegrał w Cracovii 18 meczów w I lidze (4 gole).

Uprawiał również narciarswo i kajakarstwo.

Pochowany na cmentarzu Nowy Sącz Rejtana sektor 20, rząd A, nr grobu 8.



O Opoce

"Czerpał z życia pełnymi garściami" -
dziennikpolski24.pl

Czerpał z życia pełnymi garściami

Data 23 lipca 1960 roku przejdzie do historii Nowego Sącza. Takiego nagromadzenia ludzkiego nie notowały jeszcze kroniki. Żaden pierwszomajowy pochód, żadna procesja na Boże Ciało, żadna też komunistyczna masówka nie skupiła w jednym miejscu tylu sądeczan.

Zbigniew Opoka (na pierwszym planie z lewej) świętuje wraz z kolegami zakończenie sezonu 1959/1960. Z prawej bramkarz Michał Królikowski, w głębi Zygmunt Żabecki. Fot. Archiwum

ZBIGNIEW OPOKA. Pół wieku temu zmarł jeden z największych sądeckich talentów piłkarskich Sądeczan zakochanych w sporcie. Sporcie, to znaczy w piłce nożnej. W piłce nożnej, to znaczy w Zbyszku Opoce. Zbyszku Opoce, który tego dnia przemierzał swą ostatnią drogę.

- Kiedy znajdowaliśmy się z trumną przyjaciela na ramionach na wysokości stadionu Sandecji przy alejach Wolności, to ostatni żałobnicy nie opuścili jeszcze ulicy Wąsowiczów, przy której mieścił się dom rodzinny Zbyszka. Stamtąd wyruszał kondukt. Nie ma co, więcej niż połowa wszystkich sądeczan uczestniczyła w pogrzebie - wspomina kolega Opoki z boiska Czesław Pierzchała.

"Opoka w życiowej formie" - tak zatytułował w maju 1960 r. "Dziennik Polski" relację Tadeusza Widulińskiego ze zwycięskiego 2-0 meczu Sandecji z Metalem Tarnów. Czytamy w niej m.in.: "Mecz toczył się przy nieustającej przewadze Sandecji, w której najlepiej spisywał się Opoka, grając jak za swych najlepszych czasów. Swoją świetna postawę napastnik gospodarzy ukoronował bramką zdobytą w 49 minucie".

Boisko, stok i bieżnia Opoka przyszedł na świat w rodzinie inteligenckiej. Zabrzmi to pewnie jak banał, ale od najmłodszych lat przejawiał sportową smykałkę. I było mu wszystko jedno, czy uganiał się za piłką, czy szusował na nartach, czy ścigał się z kolegami po bieżni lekkoatletycznej. Ważny był ruch i duch czystej rywalizacji. Tylko rodzice i najbliżsi wiedzieli ile czasu niesforny młodzieniec spędził na naddunajeckiej plaży, czy na stokach w Kosarzyskach. Nie zapominał przy tym o nauce, choć tej nie traktował z przesadną estymą.

Z Wąsowiczów najbliżej było na stadion dzisiejszego Dunajca, ówczesnego Świtu. Tutaj, pod koniec lat 40. ubiegłego wieku zgłosił się Zbyszek na pierwszy piłkarski trening. Ludzie, którzy wprowadzali go w arkana futbolowej sztuki, już nie żyją. Możemy więc tylko wyobrazić sobie początki. Nie za długo pograł Zbyszek na boisku przy ul. Kościuszki. Szybko wpadł w oko czujnym wysłannikom występującemu wówczas w III lidze Czuwaju Przemyśl. Kiedy otrzymał propozycję zmiany barw klubowych, nie namyślał się długo. Spakował niezbędne rzeczy do dostarczonego pod dom meblowozu i z matczynym błogosławieństwem powędrował na wschód Polski. Stąd niedaleko było już do przemysłowej Stalowej Woli. Tam początki nie były usłane różami. Drugoligowi wyjadacze nieufnie spoglądali na czupurnego, niedającego sobie w kaszę dmuchać młokosa z gór. Wietrzyli w nim potencjalnego rywala do zajęcia ich miejsca w podstawowym składzie. A występy w II lidze były na owe czasy nie tylko sportowym wyróżnieniem, ale i pewnym sposobem na życie. Przede wszystkim uwalniały od odbycia służby wojskowej. A jeśli już jakaś jednostka wykazywała talent niepospolity, to w kamasze wędrowała do wszechwładnych klubowych gigantów: Legii, Śląska, Zawiszy czy Wawelu.

Jakoś "przyjemność" ta ominęła sądeczanina. Pewnie dlatego, że zainteresowała się nim wcześniej pierwszoligowa Cracovia. Trafił więc Opoka pod Wawel i nawet nie przypuszczał, że przyjdzie mu tam spędzić tak wiele czasu. Znalazł swoje miejsce w ekstraklasowym składzie "Pasów". Był jednym z najlepszych zawodników ukochanego klubu połowy mieszkańców Krakowa. Druga połowa miłością pałała do sąsiadki zza Błoń - Wisły. A Opoka przeniósł się po czasie jakimś na stadion przy ul. Reymonta. Przeżył tam piłkarsko czasy dla siebie najlepsze. Bramki strzelał jak na zawołanie, był postrachem słynnych golkiperów, a kibice układali o nim piosenki. We wszystkich przewijał się sądecki motyw. Bo też na każdym kroku Zbyszek nie omieszkiwał podkreślać, że właśnie w grodzie nad Dunajcem głęboko tkwią jego korzenie. I że do tego grodu wcześniej czy później powróci.

W Sandecji jak w rodzinie

I powrócił. A zadecydowała o tym boiskowa przyjaźń z niejakim Zbigniewem Kotabą. Piłkarz ten zamarzył o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Miał całą furę szczęścia. Otrzymał paszport, wizę, znalazł azyl w chicagowskiej drużynie polonijnej. Kotaba po którymś z meczów został przez bandziorów zamordowany. Wcześniejszymi jego śladami koniecznie chciał podążyć bohater niniejszego tekstu. Tutaj jednak sprawy potoczyły się zgoła inaczej. Wyszło na jaw, że brat Zbyszka, bodaj Fredek, tuż po wojnie przedarł się jakimś cudem przez południową granicę, by wylądować ostatecznie w Kanadzie. A było to wówczas przestępstwo, porównywalne tylko ze zbrodnią. Byłoby więc dziwne, gdyby władze ludowe wydały Opoce paszport. Mało tego, poszła za nim fama o nieprawomyślnych poglądach, wręcz rewizjonistycznych ciągotkach piłkarza. W Wiśle, klubie przecież milicyjnym, miejsca już dla niego nie było. Pozostał więc powrót do Nowego Sącza. Nastąpił on jesienią 1959 roku.

- Zbyszek przyszedł do Sandecji w trakcie przerwy w rozgrywkach - wspomina Czesław Pierzchała. - Z miejsca zdobył naszą sympatię. Zaskarbiał sobie ludzi ujmującym uśmiechem, pogodą ducha. Roztaczał wokół siebie taką jakąś nieokreśloną, trudną do sprecyzowania rodzinną aurę. Stał się poniekąd maskotką drużyny. A że w piłkę to grać naprawdę potrafił, pokochali go i kibice.

Trzeba pamiętać, że w owych latach na stadion przy alejach przychodziło po 7-8 tysięcy, a czasem i więcej ludzi. Dodatkowe ławki musiano wystawiać na bieżnię. Społeczeństwo żyło po prostu piłką, a zawodnicy byli prawdziwymi lokalnymi bohaterami. Wielbiono ich, pokazywano palcami na ulicy, w pas się kłaniano. Ale też i patrzono na ręce, chodzono za nimi krok w krok. Dla nikogo nie było tajemnicą, że piłkarze traktowani byli w swych zakładach pracy (w 90 procentach były to ZNTK) na specjalnych prawach. Swoje stanowiska opuszczali już o godz. 12, by mieć czas na intensywny trening. A ten trwał zazwyczaj dwie, w porywach trzy godziny. Na brak pieniędzy nikt z graczy specjalnie nie narzekał. Tym bardziej, że nad ich dostatkiem czuwał niestrudzony sponsor i dobrodziej pochodzenia żydowskiego Nathan Lustig, bardziej znany jako Nussin (zmarły przed kilkoma laty w Izraelu). Żeby się napić wódeczki, sportowcy musieli przed czujnym spojrzeniem swych wielbicieli chować się w restauracyjnych zakamarkach, gdzie czystą podawano w butelkach po lemoniadzie. Takich na krachle. Piłkarze nie byli świętoszkami, ale też nikt nie widział żadnego z nich zataczającego się na ulicy. Co to, to nie....

Dobry duch zespołu

Ale wróćmy do Zbigniewa Opoki i do ostatniego, tragicznego rozdziału w jego krótkim życiu. - To był udany dla Sandecji okres - mówi Pierzchała. - W sezonie 1959/1960 w III lidze zajęliśmy drugie miejsce. Toczyliśmy straszliwe boje z bardziej utytułowanymi rywalami. Najczęściej wychodziliśmy z nich zwycięsko. Ogromna zasługa w tym Zbyszka. Był dobrym duchem zespołu. W ciężkich chwilach potrafił poderwać nas do walki, swoją nieprawdopodobną ambicją po prostu nas zarażał. Raz tylko poszliśmy "na noże". W Płaszowie przegrywaliśmy 0-1. I w takim momencie Zbyszek z pięciu metrów trafił w słupek. Chcieliśmy go zjeść. Po meczu przez kilka godzin nie odzywaliśmy się do niego. Ale w końcu napięcie puściło i wszystko skończyło się na posiedzeniu w "Imperialu".

Piłkarski sezon roku 1960 zatem się skończył, a piłkarze w nagrodę za dzielną postawę zaproszeni zostali do sali reprezentacyjnej PZGS przy alejach Wolności, późniejszego gmachu partii (obecnie przychodni lekarskiej), na uroczyste podsumowanie rozgrywek. Był szampan, wódka, zimne zakąski, drobne upominki. Za kupony na garnitur wspomniana czwórka kupiła sobie czarną krepę, z której uszyli u ojca przyszłego prezydenta miasta Jerzego Gwiżdża wystrzałowe spodnie. Czyżby owa krepa miała okazać się zwiastunem nadciągającego nieszczęścia?

Fatalna operacja

Jakoż nastały wakacje i trzeba było coś z wolnym czasem zrobić. Wybrali się więc Opoka, Pawlik, Królikowski i Pierzchała nad Jezioro Rożnowskie. Do Tęgoborzy. Mieszkali pod namiotami. I, tak żeby być szczerym, nie skąpili sobie życiowych uciech. O ich eskapadzie w klubie wszyscy doskonale wiedzieli. Tym bardziej, że wśród wzmiankowanych graczy znalazł się i kierownik drużyny Zygmunt Różycki. Pewnego dnia przyjechały po całe towarzystwo taksówki, które zawiozły ich do "Imperialu", gdzie swe imieniny hucznie, z wielką pompą wystawiał Nussin. Stoły uginały się pod ciężarem schabów, szynki, łososi, wszelkiego autoramentu kiełbas, a także różnorakich alkoholi. Nikt sobie nie żałował. Wszyscy jedli na zdrowie. Wszyscy, tylko nie Zbyszek... Niespecjalnie garnął się do towarzystwa, unikał zabawy, był jakiś dziwnie przygaszony. Może już wówczas zaczęło go pobolewać? W każdym razie sprawiał wrażenie, jak gdyby przeczuwał coś złego.

- Nie pamiętam dokładnie, czy to było nazajutrz, czy też po dwóch dniach od tej imprezy - to znowu Pierzchała. - W rynku spotkałem naszego dobrodzieja Nusina, który powiedział mi, że Zbyszek znalazł się w szpitalu. Że miał zapalenie wyrostka robaczkowego i że był operowany. Natychmiast pojechaliśmy do lecznicy. Tam dowiedziałem się, że stan chorego jest bardzo ciężki i że nie zostanę do niego dopuszczony. Na salę udało się wejść tylko, i to o czwartej w nocy, kierownikowi drużyny Stanisławowi Janurowi. A ja wcześniej, pełen najgorszych przeczuć, wróciłem do domu. Tragiczna wieść dopadła mnie nazajutrz na rynku maślanym. Przed siódmą szedłem do pracy w ZNTK. Zaczepił mnie były piłkarz Dunajca Władek Filip. Powiedział krótko: - Zbyszek nie żyje. Nie pamiętam dalszej drogi do pracy. Szedłem i nie bardzo wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Zbyszek nie żyje? Przecież to jakiś upiorny żart pijanego diabła, jakowaś fantasmagoria, wytwór czyjejś chorej wyobraźni. Do Pierzchały prawda dotarła już na "kolei". Tutaj aż huczało od plotek. Jedno było pewne: Zbigniew Opoka nie żył. Ludzie snuli najróżniejsze domysły. Mówili, że wypił po operacji wodę spod kwiatków, że ktoś popełnił błąd przy zabiegu. Przecież to miało być banalne, rutynowe, proste cięcie. Tak czy owak najdziwniejsze nawet teorie Zbyszkowi życia przywrócić już nie mogły, a tajemnica jego śmierci nigdy pewnie do końca nie zostanie wyjaśniona.

- Tego dnia nie mogłem już pracować - kontynuuje Pierzchała. - Po prostu nie mogłem. Nie mogłem i już. Wróciłem do domu, walnąłem się na łóżko i nie myślałem o niczym. W głowie miałem pustkę. Dopiero po kilku godzinach tragiczna wieść z wolna zaczęła do mnie docierać.

Wieczorem wyszedł na miasto spotkać się z Pawlikiem i Królikowskim. Chyba wówczas podjęli wspólną decyzję o opuszczeniu Sandecji. Na każdego z nich sieci zarzuciły możniejsze kluby. Mieli więc swobodę wyboru. Może to i dobrze, że tak się stało. Po prostu jakoś tak nieswojo byłoby grać w drużynie, w której nie było Zbyszka. Choć oczywiście sentyment do drużyny z Sącza w każdym z nich do dziś tkwi bardzo głęboko. Najgłębiej z całą pewnością u Pierzchały, który jako jedyny ze wspomnianych mieszka dziś w mieście nad Dunajcem i Kamienicą, nie opuszcza żadnego meczu ukochanej Sandecji. Zatem Jerzego kupiły Karpaty Krosno (dzięki bramce strzelonej na Cracovii utrzymał je w drugiej lidze), Czesława potrzebował Górnik Jaworzno, zaś Michał przeszedł nieco później do Hutnika Kraków. W ten sposób zgrany kwartet przestał istnieć...

Cuda z piłką

Starsi kibice doskonale pamiętają boiskowe popisy Opoki. - Był świetnym technikiem - mówi jeden z nich, Ryszard Łukasik. - Z piłką potrafił wyprawiać prawdziwe cuda. To wyszkolenie wiązało się z wrodzona szybkością. Na kilku metrach potrafił zgubić każdego obrońcę. W pełnym biegu strzelał jak z armaty. Dzisiaj takich piłkarzy już nie ma. Uważam, że poziom piłki nożnej w latach 60. był znacznie wyższy, a gra piękniejsza dla oka niż obecnie. Piłkarze wybiegali na boisko nie dla pieniędzy, ale dla nas, płacących za bilety kibiców. Dla chwały klubu i swojego miasta. Takie czasy już chyba nie wrócą.

- Zbyszek znany był z tego, że na boisku zawsze się uśmiechał - dorzuca Kazimierz Jurek. - Nie wiem, czy kpił z przeciwników, czy też dawał w ten sposób dowód swej sympatii. W każdym razie patrzył im prosto w oczy, a piłkę puszczał między nogami. Był przy tym niesamowicie sprawny. Widać było, że w młodości uprawiał nie tylko futbol.

- Moim zdaniem Zbyszek to największy piłkarski talent, jaki kiedykolwiek narodził się w Nowym Sączu - podsumowuje Czesław Pierzchała. - Myślę, że wielu fachowców przychyli się do tej opinii. Ale dla mnie ważniejsze od jego sportowych wyczynów jest to, że był wspaniałym człowiekiem, cudownym kolegą. Takim, z którym można i konie kraść, i do wspólnej spowiedzi klękać. Aż coś w środku boli, że to życie trwało tak krótko. Dobrze choć, iż było intensywne, że Zbyszek zdołał z niego pełną garścią zaczerpnąć to co najpiękniejsze...

DANIEL WEIMER

Zbigniew Opoka

Ur. 20 lutego 1932 r. w Nowym Sączu, zm. 21 lipca 1960 r. również w Nowym Sączu. Piłkarz Świtu Nowy Sącz, Czuwaju Przemyśl, Stali Stalowa Wola, Cracovii, Wisły i Sandecji. Znakomity narciarz i lekkoatleta.
DANIEL WEIMER
Źródło: dziennikpolski24.pl 3 lipca 2010 [1]