Stefan Białas
STEFAN BIAŁAS Urodzony 8 grudnia 1948 r. w Siemianowicach Śląskich. Piłkarz, trener piłkarski. Będąc piłkarzem Śląska Wrocław ukończył tamtejszy AWF i gdy grał w Warszawie zdobył specjalizację trenerską. Uzyskał również francuski dyplom trenera państwowego w Futbolowym Instytucie w Vichy. Wzrost 181 cm, waga 78 kg.
Białas w roli piłkarza
Swoją karierę piłkarską rozpoczął w swoim rodzinnym mieście gdzie występował w drużynie trzecioligowej Siemianowiczanki. Będą jeszcze juniorem został zawodnikiem Ruchu Chorzów i właśnie tam zadebiutował w ekstraklasie. Wywalczył z tą drużyną trzecie miejsce w sezonie 1966/67 oraz Mistrzostwo Polski w sezonie 1967/68. Karierę piłkarską zagmatwało mu powołanie do wojska, co spowodowało dla niego przejście do Śląska Wrocław, w którym spędził 3 lata w drugiej lidze. Po czterech latach w roku 1972 Białas został zawodnikiem Legii. Przychodząc do Warszawy był już doświadczonym graczem z setką rozegranych meczy w I i II lidze. Legia w tym okresie była pierwszoligowym średniakiem mimo, że grały w niej takie gwiazdy jak Deyna czy Gadocha. Stefan Białas występował w warszawskim klubie od Sierpnia 1972 do lipca 1977 zaliczając 148 meczy i zdobywając 22 bramki.
Legia była ostatnim jego polskim klubem, w którym grał, ponieważ wyjechał on w 1977 do Francji by tam kontynuować swoją karierę. Tam występował w drugoligowy FC Gueugnon (1977-78), drugoligowy RC Besancon (1978-80), drugoligowy US Noeux-les-Mines (1980-81), drugoligowy Paris FC (1981-82), trzecioligowy AS Creil (1982-83).
Białas w roli szkoleniowsca
Stefan Białas rozpoczął swoją trenerską karierę w drugoligowym Paris S.C. (asystent Lemereâa â 1981-82) następnie był szkoleniowcem trzecioligowego FC Compiegne (1982-83), trzecioligowego AS Creil (1983-1985), pierwszoligowego / drugoligowego FC Rouen (asystent pierwszego trenera, szef centrum młodzieżowego â 1985-86), drugoligowego AS Beauvais (1986-87). Wszystkie wymienione kluby to kluby francuskie. Następnie trenował w Tunezji takie kluby jak: pierwszoligowy COT Tunis, pierwszoligowy Stade Tunis, pierwszoligowy COT Tunis. W 1988 wrócił do polski gdzie został szkoleniowcem pierwszoligowej Legia Warszawa którą prowadził aż do 1999. Do 5 kwietnia 2006 r. jest szkoleniowcem Cracovii.
Wywiad
- Pana piłkarska kariera zaczęła się na Śląsku?
- Tak, w Siemianowicach, gdzie mieszkali moi rodzice - potwierdza Stefan Białas, trener piłkarzy Cracovii. - Jak każdy chłopak na Śląsku kopałem w piłkę. Pamiętam, że jako kilkulatek znalazłem się wśród 100 tysięcy kibiców na Stadionie Śląskim na meczu słynnego Santosu. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie gra Brazylijczyków, Pelego. Trafiłem do Siemianowiczanki, która występowała w III lidze. Zawsze grałem w ataku. Chwalono mnie za to, że potrafię celnie strzelić z lewej i z prawej nogi. Jako junior pojechałem na turniej do Skandynawii, po powrocie okrzyknięto mnie następcą Pohla i Liberdy. Przeszedłem do Ruchu Chorzów, grałem o boku tak znakomitych piłkarzy jak Faber czy Lerch, trenował nas Henryk Wieczorek. Kiedyś w meczu z Polonią Bytom udało mi się pokonać strzałem z dystansu samego Szymkowiaka, bezsprzecznie najlepszego bramkarza w tamtych latach. Cóż to była za radość! Upominało się o mnie wojsko, chciała mnie Legia, ale trafiłem do Śląska Wrocław. Grałem, równocześnie studiowałem na AWF. We Wrocławiu przydarzyła mi się groźna kontuzja, miałem operowane kolano.
- W końcu jednak trafił Pan do Legii, która w tamtych czasach miała niesamowicie mocną "pakę"...
- Legia to była wówczas potęga. Właśnie kończył karierę Lucjan Brychczy. Zagrałem raz u jego boku podczas tournĂŠe legionistów po Ameryce Południowej. Grałem w ataku, mając po lewej stronie Gadochę, po prawej Nowaka, z tyłu pomocników Deynę, Ämikiewicza, Blauta. Niekwestionowanym naszym liderem był Kaziu Deyna. W "cywilu" bardzo sympatyczny człowiek, na boisku "żyła", zawsze grał o zwycięstwo. Nie był minimalistą. Z kolei taki Gadocha - niesamowicie szybki, o świetnym dryblingu, potrafiący dograć piłkę na centymetry. Życzyłbym dzisiaj takiego skrzydłowego trenerowi Janasowi. Moimi szkoleniowcami byli kolejno: Brychczy, Czech Vejvoda, Strejlau. Każdy coś nowego wniósł do Legii. Brychczy to był, i zresztą nadal jest, bo przecież pracuje w sztabie Wdowczyka, wielki praktyk. Vejvoda spokojny, niezwykle konkretny, Strejlau - znakomity teoretyk, mający duży dar pedagogiczny.
- Z Legią zdobył Pan Puchar Polski, zagrał w kilku meczach o europejskie puchary...
- Tak, w 1973 roku sięgnęliśmy po Puchar Polski, potem było kilka niezapomnianych spotkań w europejskich pucharach. Do dzisiaj pamiętam mecz w PZP z francuskim Nantes. Na wyjeździe zdobyłem bramkę strzałem z 30 metrów, w same "widły". Prowadziliśmy 2-0, potem mecz ułożył się dla nas źle, Ämikiewicz strzelił "swojaka", skończyło się na 2-2. W rewanżu rywale wygrali w Warszawie 1-0 po bramce w 79 minucie, odpadliśmy. Grając w Legii coraz bardziej przymierzałem się do kariery trenerskiej, tym bardziej że operowane kolano doskwierało. Mając dyplom AWF we Wrocławiu, zrobiłem specjalizację trenerską na AWF w Warszawie. W 1977 roku udało mi się wyjechać do Francji... - Jakim cudem? Wtedy wyjazdy do zachodnich klubów były przecież zakazane. - Faktycznie tak było, miałem jednak szczęście. Edward Gierek pojechał do Francji na spotkanie z prezydentem Giscardem d'Estaing i po tej wizycie nasze władze wyraziły zgodę na wyjazd Roberta Gadochy do Nantes. Mnie udało się wyjechać do II ligi, do zespołu FC Gueugnon, ale w dokumentach było napisane, że będę robił staż trenerski. Do Gueugnon ściągnął mnie trenujący w tym klubie Kazimierz Nowotarski z Częstochowy. Grałem i dokształcałem się. Już w 1979 roku pojechałem na kurs trenerski do Państwowego Instytutu Futbolowego w Vichy. W tym instytucie zdobyłem francuski dyplom trenera państwowego.
- Grał Pan w kilku klubach francuskich...
- Rozegrałem około 150 spotkań w FC Gueugnon, RC Besancon, US Noeux-les-Mines, Paris FC. Z Noeux-les-Mines byliśmy blisko awansu do I ligi, przegraliśmy baraż z Tuluzą. Zmieniałem kluby niemal co rok, żeby zdobywać nowe doświadczenia trenerskie. W każdym z tych klubów grałem, pracowałem z młodzieżą - od 10-latków do juniorów. Miałem status amatora, np. w Noeux-les-Mines pracowałem w sklepie należącym do naszego sponsora. Wtedy był ze mną Joachim Marx, on np. miał pracę w sklepie meblowym. Oczywiście nikt ostro nie pracował, ale do pracy trzeba było przyjść, kawkę się wypiło.
- Z tego, co wiem, w Noeux-les-Mines Pana trenerem był słynny dziś Gerard Houllier.
- Houllier zaczynał wtedy karierę trenerską. Przyszedł z IV ligi, Noux-les-Mines był jego pierwszym klubem II-ligowym. Ogromną wagę przywiązywał do atmosfery w drużynie, widać było, ze jest to trener pedagog.
- Potem trafił Pan pod skrzydła późniejszego selekcjonera reprezentacji Francji Rogera Lemerre'a.
- Był moim trenerem w Paris FC. Bardzo sympatyczny człowiek, urodził się na północy Francji, w Sedanie, gdzie jest wielu Polaków. Znał nawet kilka słów po polsku, u niego grał Heniu Maculewicz. Wtedy Lemerre zaczynał karierę. Był bardzo wymagającym trenerem, on nas wykańczał na treningach. Zawsze biegał z nami w pierwszym szeregu, zdrowie miał nie z tej ziemi. U niego najważniejsze było przygotowanie fizyczne. Każdy mecz u niego trzeba było wybiegać, tyrać na boisku. Do wszystkiego podchodził bardzo poważnie, nie potrafił żartować z piłki.
- Pan kiedy zaczął we Francji pracę jako trener?
- W Paris FC, jako grający trener, byłem asystentem Lemerre'a. Zaliczyłem jako główny trener kilka klubów francuskich w III i II lidze, pracowałem też dwa sezony w I-ligowym FC Rouen, będąc asystentem pierwszego trenera i szefem centrum młodzieżowego. Na moment wpadłem do Polski, była nawet propozycja objęcia reprezentacji młodzieżowej, ale nie wypaliła.
- I potem nagle znalazł się Pan w Tunezji...
- Pierwszoligowy klub COT Tunis szukał trenera ze znajomością języka francuskiego. Polscy trenerzy byli tam znani, wcześniej pracowali tutaj Bernard Blaut, Antoni Piechniczek, mieli dobrą opinię. Blaut skontaktował mnie z prezesem. Pojechałem. W Tunezji prowadziłem dwa I-ligowe kluby ze stolicy.
- Jakie wspomnienia z tego kraju?
- Bardzo miłe. Zainteresowanie piłką było bardzo duże, na derby Tunisu przychodziło 40-50 tysięcy widzów. Kibice niezwykle żywiołowi, spontaniczni. Ale burd nie było. Ludzie niezwykle sympatyczni. Do dzisiaj mam w Tunisie kilku... braci. Bo jeśli ktoś z Arabów powie Ci: "jesteś moim bratem", to jest to związek na śmierć i życie. Niemile wspominam tylko burze piaskowe. Jak zawiało z Sahary, to na balkonie miałem pół centymetra piachu.
- W 1998 roku trafił Pan do Legii...
- I zająłem z tym zespołem trzecie w miejsce w lidze, kwalifikując się do rozgrywek o Puchar UEFA. To był na pewno spory sukces. Rok wcześniej, ani rok później legioniści nie grali w pucharach europejskich.
- A jednak Panu tam podziękowano.
- Działacze mi podziękowali. Ja nie jestem człowiekiem konfliktowym, nie chcieli mnie, więc odszedłem. Nie pozwoliłem handlować zawodnikami, a chcieli mi sprzedać 14 piłkarzy, z Jackiem Zielińskim włącznie. Miałem swoją wizję zespołu, wprowadzałem młodych zawodników, u mnie debiutował w Legii Magiera, wprowadzałem do zespołu 17-letniego Wróblewskiego. Menedżerem w klubie był Kopa. Liczyłem, że nasz duet da sobie radę, ja przyjechałem z Francji, on znał dobrze realia naszego futbolu. Gdyby każdy robił swoje, byłoby dobrze. Ale proporcje zostały zachwiane. Po mnie przyszedł Darek Kubicki, który nigdy wcześniej nie prowadził zespołu. Po nim, po 9 czy 10 nieudanych kolejkach, drużynę przejął Franek Smuda.
- Po Legii był znowu krótki epizod tunezyjski.
- Pojechałem do Tunezji na rok, potem wróciłem do kraju. Zająłem się swoimi sprawami, trenowałem reprezentację księży. Cieszyłem się, że mogę poruszać się po boisku. Komentowałem też ligę polską, francuską, czasem hiszpańską w Canal+. Bardzo mile wspominam ten okres.
- Nie chciał Pan trenować jakiegoś klubu I-ligowego?
- Nie zrezygnowałem z kariery trenerskiej, ale nie należę do tych ludzi, którzy się proszą. Nie mam swojego menedżera. Byłem też trochę zdegustowany stosunkami w polskim futbolu po tym, jak trenowałem Legię. Potem było kilka propozycji, ale zawsze w ostatniej chwili mnie "wyrolowano". Nie byłem człowiekiem z układów.
- To w jaki sposób trafił Pan do Cracovii?
- O rozmowach wiedziały tylko trzy osoby: prezes Janusz Filipiak, wiceprezes Jakub Tabisz i ja. Dostałem telefon od pana Tabisza, na drugi dzień byłem w Krakowie, w kilkanaście minut dogadałem się z panem Filipiakiem.
- Jak Pan ocenia: zrobił Pan dobrze przychodząc do Cracovii?
- Nie ma dwóch zdań - dobrze. Piłka to jest całe moje życie. Jeśli komuś mogę sprzedać swoje bogate doświadczenie, to tylko mogę się cieszyć.
- Jak długo chce Pan jeszcze być szkoleniowcem?
- Moim zdaniem trenerem można być gdzieś do 60. roku życia, choć są oczywiście wyjątki. Trenerami powinni być młodsi ludzie, po sześćdziesiątce można być doradcą, dyrektorem sportowym.
- Zatem zostają Panu dwa lata...
- Tak, o tych sprawach też rozmawiałem z prezesem Filipiakiem, godząc się na pracę w Cracovii.
- Ma Pan podpisany kontrakt z klubem?
- Papierek nie ma dla mnie znaczenia. Wierzę słowom prezesów. Podobnie było we Francji - w Paris FC nic nie podpisywałem. W Cracovii jestem też spokojny, nie było potrzeby podpisywania wielostronicowego kontraktu. Najważniejsze jest wzajemne zaufanie. Znam Cracovię już blisko miesiąc, ten klub podoba mi się, jego atmosfera, postawa zawodników. To, że np. modlą się przed meczem. Mnie, jako katolika, bardzo to ujęło. Zresztą to, że pracuję w Cracovii, to prawdziwy palec boży...
- Dlaczego?
- W 2003 roku byłem na audiencji u Ojca Świętego. Specjalnie zabrałem dla papieża koszulkę Legii numerem 1, z napisem "Jan Paweł II". Wszystko w złotych, watykańskich kolorach. Numer 1, bo papież to najważniejsza osoba na świecie. Numer 1, bo przecież Karol Wojtyła był w młodości bramkarzem. Wiedząc, że Ojciec Święty był kibicem Cracovii, życzyłem, żeby "Pasy" jak najszybciej powróciły do ekstraklasy i swój pierwszy ligowy mecz rozegrały z Legią. I krakowianie wrócili do I ligi, a ja dzisiaj jestem trenerem Cracovii. Czy to nie zrządzenie losu? A koszulkę z numerem 2 otrzymał wtedy arcybiskup Stanisław Dziwisz.
- Był Pan ostatnio wiceprezesem CWKS Legia...
- Kiedy zostałem trenerem w Cracovii, zawiesiłem swoją funkcję w CWKS Legia. Przed paroma dniami dzwonili do mnie z Warszawy, abym przyjechał na uroczystości 90-lecia, ale odpowiedziałem, że teraz mam multum pracy w Cracovii i nie pojadę. Teraz jestem w Cracovii i jeśli będę grał z Legią, to zrobię wszystko, aby ten mecz wygrać.
- Pana trenerskie credo...
- Liczy się wiedza, intuicja, w stosunku do zawodników trzeba postępować konsekwentnie i uczciwie. Jeśli szanuje się zawodników, to piłkarze będą także szanować trenera. Każdy ma swoje obowiązki. Trener musi być nie tylko trenerem, ale wychowawcą. Pracuje przecież z młodymi ludźmi, których trzeba uczyć etycznych postaw.
- Zostanie Pan w Cracovii na dłużej?
- To się okaże po sezonie. Siądę z prezesem, porozmawiamy. W takim klubie, o takich tradycjach jak Cracovia, ambicje muszą być. Cracovia musi grać pierwszoplanowe role. Drużyna ma duży potencjał, ale wymaga też wzmocnień. Kadra powinna liczyć 25 piłkarzy. Szczęśliwie I liga kończy rozgrywki 13 maja, będzie sporo czasu, by pomyśleć o transferach, poobserwować II ligę. Widzę, że w Cracovii jest dużo utalentowanej młodzieży. Trzeba pracować z młodymi, nie raz, ale dwa razy dziennie. Nikt nikomu z młodych nie zagwarantuje miejsca w zespole. To tylko będzie zależała od nich. Trzeba zaakceptować zasady rywalizacji sportowej - lepszy gra. A lepsi są ci, którzy wygrywają. To muszą wszyscy zrozumieć. To powiedziałem do Marcina Cabaja, który jest naprawdę w dobrej formie - "bądź w każdej chwili gotów do gry". Piłka jest prosta, prosto ją należy oceniać i prosto w nią grać. Komputery, inne bajery, są dobre, ale czasem mają przykryć braki szkoleniowe. I jeszcze jeden bardzo ważny wątek: każdy zespół z ekstraklasy, tak jak to jest we Francji, powinien mieć ośrodek szkoleniowy dla młodych graczy. Wiem, jak to zorganizować.
- Na koniec pytanie: Stefan Białas zakończył już wojażowanie po świecie?
- Chce Pan powiedzieć, że jestem sportowym obieżyświatem? Urodziłem się pod znakiem Strzelca, a wiąże się z podróżowaniem. Więc sam nie wiem, gdzie mnie jeszcze los rzuci. Choć Kraków mi się bardzo podoba.